Kiedy na przełomie wieków, w roku 1999, świat ujrzał ``Rodzinę Soprano`` nikt nie podejrzewał, że oto rozpoczyna się złota era telewizji. Nie da się jednak ukryć, że ten serial rozpoczął czas nowej narracji, odważnych decyzji i przełamywania kolejnych granic co trwa do dzisiaj i nic nie wskazuje na to żeby miało szybko się zakończyć. Producenci podłapując temat zaczęli produkować kolejne przełomowe seriale: ``The Shield``, ``The Wire``, ``Six Feet Under``, ``24`` – każdy z nich wyznaczał na nowo granice w swoim gatunku i każdy był przełomowy. Wśród produkcji science fiction takim wyznacznikiem nowej jakości stał się ``Battlestar Galactica``, który pokazał, że można przełamać dominującą ówcześnie narrację ze ``Star Treka`` oraz ``Stargate``.
Tak naprawdę wszystko rozpoczęło się jeszcze w 1978 roku, kiedy to powstała oryginalna „Galactica”. Założenia fabularne były proste: ludzkość zamieszkująca dwanaście planet połączonych w system Dwunastu Kolonii zostaje zdradziecko zaatakowana przez zmechanizowanych Cylonów i wybita przez nich niemal do nogi. Ostatni ocalały okręt – „Battlestar Galactica” – zabiera ze sobą pozostałych przy życiu uchodźców i wyrusza na poszukiwanie mitycznej Trzynastej Kolonii – Ziemi. Mimo, że skrypt fabularny może brzmieć nieco dramatycznie, to ten serial miał być odpowiedzią na popularność pierwszej części „Gwiezdnych Wojen” i panuje w nim podobny, przygodowy klimat. Rzadko kiedy czuć tak naprawdę tragizm sytuacji, a poszczególni bohaterowie przeżywają różne przygody w kosmosie i na spotykanych planetach w drodze do celu oraz raz po raz pojedynkują się z Cylonami.
Porównania do filmu Lucasa widać nie tylko w klimacie, ale również w scenach rozgrywających się w kosmosie, na przykład obrazy myśliwców zbliżających się do statku bazy są bardzo podobne do Tie Fighterów podlatujących do Gwiezdnych Niszczycieli czy do Gwiazdy Śmierci. Ostatecznie serial zakończył się po jednym sezonie i próbował być reanimowany z nową obsadą w 1980 roku, jednak zaprezentowane wtedy odcinki były delikatnie mówiąc niespecjalnej jakości.
Z tym serialem związana jest jedna zabawna scena, którą zauważyłem przypadkiem kilka lat temu. Jedną z głównych ról w oryginalnej Galactice, czyli postać porucznika Starbuck grał Dirk Benedict, który później dołączył do Drużyny A jako kultowy Buźka. Gdy parę lat później w jednym z odcinków jego bohater znajduje się w parku rozrywki przechodzi koło niego pracownik przebrany właśnie za… Cylona. Buźka marszczy brwi ewidentnie próbując zrozumieć co mu to przypomina. Rzadki w latach 80. przykład żartu i nawiązania do różnych postaci granych przez tego samego aktora.
Gdy w 2003 roku powstał remake tego serialu, nie trafiło na debiutanta. Ronald D. Moore nabrał doświadczenia w sci-fi pracując w latach 90. nad serialami ze świata „Star Treka”, w których mocno rozbudował kulturę i postaci Klingonów. Dla nowej Galactici przetarł szlak również „Babylon 5”, który zdecydowanie wyróżniał się w czasach, w których powstał i na którym według mnie Moore w pewnych aspektach mocno się wzorował. Mini-seria składająca się tylko z 4 odcinków (łącznie to 3-godzinny pilot serialu) pokazała jak mocno odmienna jest to produkcja od panujących ówcześnie w telewizji. Chciałbym teraz pokrótce przedstawić pięć cech charakterystycznych Battlestar Galactica, które wtedy robiły spore wrażenie, a i dzisiaj niewiele się zestarzały.
Klimat historii
To, co od razu rzuca się w oczy to klimat całej produkcji. Nie ma tu zbyt dużo z prostej przygodówki, znanej z oryginału. Zdecydowanie bardziej postawiono na odwzorowanie dramatu sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie. Zwłaszcza w pierwszym sezonie wyraźne są elementy survivalowe, gdy flota uchodźców liczy się z każdą kroplą wody czy paliwa. W nowej Galactice widać wyraźnie wzorowanie się na starszym o dekadę „Babylonie 5” – sposób ukazania tytułowego statku i ogólny bród i surowość mocno kontrastują z wymuskanymi wnętrzami statków ze „Star Treka” czy delikatności „Stargate”. W „Battlestar Galactica” każdy dzień jest walką o przetrwanie, a każdy sukces ma naprawdę duże znaczenie i widz nie ma problemu z uwierzeniem w radość bohaterów. W późniejszych sezonach twórcy nieco odpuścili sobie wątki survivalowe na rzecz innych motywów, ale do samego końca jest to mocne i surowe sci-fi.
Kontrastem w stosunku do innych seriali tego gatunku był również realizm i specyfika świata przedstawionego. Nie ma tu wesołej twórczości rodem z „Gwiezdnych Wojen” czy techno-bełkotu ze „Star Treka”, który mówił coś tylko postaciom z serialu. W „Battlestar Galactica” mamy do czynienia ze swego rodzaju dualizmem technologicznym. Z jednej strony tytułowy statek jest w stanie dokonać skoku w nadprzestrzeń (w skrócie FTL, czyli Faster Than Light), a w którymś momencie poznajemy wątek klonowania lub hodowania ciał ludzkich. Z drugiej jednak strony jest sporo ograniczeń technologicznych: myśliwce nie strzelają laserami, a zwykłymi pociskami, nie ma żadnych tarcz energetycznych, w hangarze czy w szpitalu nie korzysta się z odrealnionych cudów techniki, a łączność na okręcie odbywa się poprzez… coś w stylu telefonu stacjonarnego. Ten dualizm świetnie wpasowuje się w ogólny klimat. O wiele łatwiej jest wczuć się w historię, gdy część z urządzeń technologicznych jest nam znana lub – co jeszcze lepsze – wyprzedzająca nawet pod pewnymi względami te widoczne w serialu. Jest to również bardzo logiczne – nigdzie nie jest powiedziane, że jakaś rasa rozwijająca się obok nas dokonałaby takich samych odkryć jak my.
Ciągłość fabularna
Dzisiaj to nic nowego, ale kilkanaście lat temu rzadko który serial oferował taką zamkniętą historię, która angażowała widza i zmuszała do obejrzenia każdego odcinka. Taki sposób narracji dopiero zaczynał szerzej funkcjonować i „Battlestar Galactica” dołączyła do grona seriali, które przecierały szlaki. Jednak nie tyle sama ciągłość, ale ogólnie fabuła tego serialu była bardzo dobra. Zachowano podstawowe założenie, czyli inwazję Cylonów i wybicie ludzkości, jednak zdecydowanie bardziej udramatyzowano główny wątek. Antagoniści to nie tylko roboty, które przez samych ludzi zostały stworzone. To przede wszystkim 12 modeli Cylonów, które wyglądają i zachowują się jak ludzie, a których tożsamość jest nieznana, zarówno dla bohaterów jak i dla widza.
Dodatkowo każdy z tych modeli miał niemal nieograniczoną ilość tych samych, sklonowanych ciał do wykorzystania, co na początku serialu tworzyło z nich wrogów niemal nieśmiertelnych. Odkrywanie przez cały serial kto jest Cylonem, a kto nie stanowiło zabawę popkulturową z którą mało co mogę porównać i chyba jedynie zagadki z innego serialu – „Lost” – wywoływały u mnie jeszcze większe dyskusje i kontrowersje.
Oczywiście nie samymi Cylonami istniał ten serial. Niemal wszystkie postaci główne i poboczne miały swoje własne wątki, bohaterowie ewoluowali, zmieniali strony. „Battlestar Galactica” dołączył również do tych przełomowych seriali, gdzie niby mamy jasno określone strony konfliktu, ale tak naprawdę z biegiem czasu pojawiło się tak wiele odcieni szarości, że nie raz zdarzyło mi się zadać sobie pytanie czy oby na pewno kibicuję właściwej stronie. Z takich ciekawostek dodam również, że jest to jeden z naprawdę niewielu seriali, w których nigdy sceny erotyczne nie pojawiały się bez powodu, a co bardzo irytowało mnie chociażby w „Grze o Tron”. W „Battlestar Galactice” jest jedynie kilka tego typu motywów i za każdym razem jest to ściśle związane z fabułą lub z daną postacią. Poza tym zazwyczaj każda z tych scen nagrana jest po prostu z taktem i z wyczuciem.
Galacticę można spokojnie oglądać bez znajomości oryginału – tworzy ona niezależną opowieść. Zresztą podejrzewam, że mało kto dałby radę dziś obejrzeć ten serial z końca lat 70. Niemniej jednak w nowej wersji jest sporo motywów, w których twórcy puszczają oko do tych, którzy oryginał znają – czy to przez mechaniczne modele Cylonów na pewnym statku, poprzez Pegasusa czy obecność w roli drugoplanowej (bardzo ważnej) aktora, który w 1978 roku grał w tym serialu główną rolę. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, sam motyw uczłowieczonych Cylonów, który jest wątkiem głównym nowej wersji, został też zasygnalizowany w starych odcinkach.
Dwuznaczność postaci
To również jest coś, co dzisiaj w wielu serialach jest normą, a wtedy niekoniecznie nią było. W Galactice bohaterowie naprawdę ewoluują. Dochodzi tu do dwojakiej zależności – nie tylko historia zmienia postaci, ale i postaci dynamicznie oddziałują na historię. Galactica to typ serialu, w którym ciężko pisać o bohaterach nie wchodząc w strefę spoilerów. Niemniej jednak uwielbiam czasami spojrzeć na takie postaci jak Komandor Adama, Prezydent Roslin, Saul Tigh, Tom Zarek czy Starbuck (która w tej wersji jest kobietą) na początku serialu i na ostatnie sceny z ich udziałem (specjalnie nie piszę, że na ostatni odcinek żeby nie spoilerować
czy każda z nich przeżyła do końca :-) ).
Mistrzostwem świata pod tym względem jest postać Gaiusa Baltara, która nie tylko została o wiele bardziej rozbudowana w stosunku do oryginału, ale wręcz stoi w samym centrum wydarzeń. W starej wersji Galactici bohater ten był po prostu zdrajcą, który umożliwił wybicie rasy ludzkiej i który znajduje się na cylońskim statku w dalszym ciągu spiskując – taki typowy czarny charakter. W nowej wersji to postać bardzo wewnętrznie skonfliktowana – to wciąż zdrajca, ale nieświadomy i wykorzystany. Geniusz nauki o bardzo wątpliwym kręgosłupie moralnym, w dodatku z tak wielkim ego, że śmiało może konkurować z Tony Starkiem. Do tego ateista, którego przez cały serial spotykają rzeczy, których wyjaśnić nie potrafi. To postać, którą jednocześnie się nienawidzi i która fascynuje. Największy tchórz, który poświęciłby wszystko dla ratowania swojej skóry, ale w trakcie serialu miota się na wszystkie strony, łamie się i podnosi tylko po to żeby znowu zostać złamanym. Najlepsze jest to, że nie ma tu przemiany od zera do bohatera.
Wady Baltara zostają z nim do ostatniej sceny z jego udziałem, ale jednocześnie widać jak wiele w jego postaci się zmieniło. W tym momencie nawet nie wiecie jak mocno się powstrzymuję żeby nie napisać coś więcej, bo większość bohaterów tego serialu zasługuje na osobny felieton.
Uniwersalność historii
„Battlestar Galactica” to również jeden z niewielu seriali, które próbują przekazać coś więcej niż ciekawą historię. Rzadko kiedy tak zgrabnie i tak intensywnie udaje się w fabułę wpleść nie tylko wątki filozoficzne, ale i religijne. Bez próby zagłębienia się w te tematy niemożliwym staje się zrozumienie tego serialu. Mocno eksploatowane w Galactice są wątki etyczne – cały konflikt między ludźmi, a Cylonami dość szybko wykracza poza standardowe ramy. Twórcy często prowokują widza, każąc mu zastanawiać się nad tym co jest dobre, a co złe. Z początku dość jasno zaznaczeni antagoniści, w którymś momencie zostają mocno rozwijani. Moore nadaje im cechy, które nijak nie pasują do zła wcielonego i część z nich staje się postaciami istotnie tragicznymi, natomiast na zasadzie kontrastu niektórzy ludzie
zaczynają zachowywać się w sposób bestialski.
Najlepsze jest to, że niemal w każdej sytuacji mamy do czynienia z dwuznacznością i każda ze stron ma swoje racje. Sam złapałem się w którymś momencie na tym, że zwątpiłem kto tu jest bardziej ludzki – ludzie czy Cyloni. Ostatecznie historia zapoczątkowana w mini-serii przekształciła się w coś zupełnie innego na końcu, co dla mnie również jest bardzo dużym plusem.
Co do religii, to zaskakujące jest, że prawie od samego początku ma ona swoje istotne znaczenie w historii. Jest ona potraktowana w sposób prowokacyjny, bo to ci źli Cyloni wyznają jednego, jedynego Boga, natomiast ludzie mają swój panteon bóstw wzorowany na bogach greckich. Na szczęście twórcy nie robią z tego wątku prostego konfliktu na tle religijnym – bardziej poprzez postaci Starbuck i Leobena poruszają te tematy na strunie egzystencjalnej i filozoficznej. Nie da się jednak ukryć, że pod koniec serialu motyw religii staje się tak mocno istotny, że odrzucenie zaproponowanego rozwiązania (nawet jeśli ktoś się z nim nie zgadza) prowadzi do zaprzeczenia całego ostatniego aktu.
Muzyka
Uwielbiam niestandardową muzykę, która przełamuje tradycyjne schematy i łączy w sobie różne gatunki. Dlatego to co w Galactice zaprezentował Bear McCreary jest dla mnie przypływem geniuszu. Jest to również jedyna ścieżka dźwiękowa z serialu, która zachwyca mnie do dzisiaj – no dobra, poza muzyką Clannad z Robin Hooda :-). W żadnej innej produkcji filmowej nie spotkałem się z tak oryginalnymi dźwiękami. W większości wypadków podstawą są różne instrumenty perkusyjne, co samo w sobie jest już ciekawe. Ale do tego dochodzi całe spektrum innych dźwięków – czy to gitary (i to nie tylko tradycyjne klasyczne czy elektryczne) czy instrumenty symfoniczne w różnych aranżacjach. Nie raz słyszymy wstawki celtyckie czy utwory na pianinie utrzymane w stylu wręcz klasycznym. Zawsze jednak utrzymany jest klimat tajemnicy. Muzyka z Battlestar Galactica to najlepsza ścieżka dźwiękowa z serialu, jaką kiedykolwiek słyszałem.
Dlaczego więc w tytule zaznaczyłem, że jest to serial niemal idealny? Ponieważ ma kilka wad i jestem ich świadomy. Przede wszystkim mimo jedynie czterech sezonów i trzech filmów, nie obyło się bez kilku zapychaczy. Sezony 2-4 mogłyby być krótsze o kilka odcinków i historia tylko by na tym zyskała. Również nie wszystkie wątki są według mnie dobrze poprowadzone: najbardziej żałuję motywu Nowej Caprici, który był świetną okazją, aby na dłużej pokazać bohaterów w nowych realiach – niestety nie wykorzystano tego do końca. Z kolei wątek Baltara jest w pewnym momencie przedłużany do granic możliwości, a można to było zrobić w góra 4 odcinki. Scenarzyści mieli też przez chwilę kłopot z niektórymi postaciami, których zachowanie zbliżyło się do granic rodem z telenoweli. Problemem jest również sama kwestia religii, która pod koniec bardzo niebezpiecznie ociera się o deus ex machina. To wszystko doprowadziło do końcówki, która okazała się bardzo kontrowersyjna. Dla mnie to jedno z najbardziej emocjonalnych zakończeń, jakie widziałem w serialu, ale znam ludzi, którzy po jego obejrzeniu zmienili diametralnie zdanie o Galactice i skreślili ten serial.
Nie da się jednak ukryć, że „Battlestar Galactica” jest serialem, z którym warto się zapoznać. Mimo upływu lat wciąż ma wiele do zaoferowania i już przez samą swoją kontrowersyjność jest ciekawą pozycją. Polecam każdemu, kto jeszcze się z nim nie zapoznał. Ja natomiast zastanawiam się czy nie zobaczyć go po raz kolejny :-)