Ci, którzy widzieli poprzedni film Alexa Garlanda, ``Ex Machinę``, wiedzą czego się spodziewać po ``Anihilacji``. Mamy tu do czynienia z kwintesencją opowieści science-fiction, pozornie opowiadającej o obcym zjawisku i katastrofie jaka wisi nad ludzkością, a tak naprawdę odwołującą się do rzeczywistości, która nie jest nawet w połowie tak kolorowa, jak iskrzenie, które pokrywa Strefę X.
Gdy widzę w filmie bohaterkę, która od roku nie może uporać się z zaginięciem męża zawsze zastanawiam się, co ja zrobiłabym na jej miejscu. Ile tygodni, czy może miesięcy zajęłoby mi przejście nad tą pustką do codzienności? Jak bardzo dotkliwy byłby to brak? Oglądając Lenę poświęconą w całości pracy i wzdrygającą się na myśl o grillu u znajomych, myślę, że jej reakcje wcale nie są przesadzone. Przeżyłam w życiu kilka rozstań, najczęściej szybkich i relatywnie bezbolesnych bo z własnej ingerencji. To, które odbyło się bez zgody mojego serca bolało okrutnie, ale czy gorszy mógłby być stan niewiedzy?
Wydaje mi się, że to zależy od tempa pęknięcia bariery między nadzieją na to, że ukochana osoba żyje i kiedyś wróci, a pogodzeniem się z myślą, że umarła z daleka od nas. Ten pierwszy rodzaj bólu, przypuszczam, że jest równie intensywny jak ten po rozstaniu z kimś, kogo się szczerze kochało. W obu przypadkach człowieka napędza nadzieja, że zaraz odbierze telefon, że dostanie wiadomość lub usłyszy przekręcający się klucz w drzwiach. Ta nadzieja boli ale też i pozwala człowiekowi żyć. Od naszej wewnętrznej siły zaś zależy, kiedy sami wbijemy sobie nóż w serce i przejdziemy na drugą stronę bariery, uśmiercając jednocześnie nas samych i wyczekiwaną osobę. W takiej sytuacji nigdy nie byłam – nikt z moich znajomych i bliskich nie zaginął, ale śmierć nie jest mi obca i wiem, jak niewymownie boli.
Lenę poznajemy w momencie, gdy dawno jest po drugiej stronie. Minął rok od zaginięcia jej męża, wojskowego, i kobieta pogrzebała go już w myślach. Nie ważne jak długo trwała w tym stanie. Widziałam w niej dokładnie to samo, co w sobie, gdy zmarła moja babcia – na zewnątrz trzymałam się prosto, w samotności potrafiłam wpatrywać się w pustą ścianę zanosząc się od płaczu. Nawet nie chcę wyobrażać sobie co czułabym, gdyby umarł mój ukochany. To musi być ból, który przylega do płuc i dławi od środka, choćby nie wiadomo jak głęboki wdech się nabrało i choćby nie wiadomo jakiego kochanka się poznało. Kibicuję zatem Lenie, gdy decyduje się odmalować sypialnię, w której wciąż stoją wspólne zdjęcia i wtedy, dokładnie wtedy gdy wykonuje ten symboliczny gest zdający się przywracać ją do życia, jej mąż staje w progu.
Tylko, że to nie jest już ten sam Kane, który wyjechał rok temu na tajną misję i nie wrócił. Co go tak odmieniło? Skąd ta pustka w jego oczach? Jakie tragedie widział? Czego był świadkiem? Czy cierpiał? Na te pytania nawet on sam wydaje się nie znać odpowiedzi, a widz nie ma czasu pobawić się w spekulacje, bo gwałtowny krwotok mężczyzny przerywa jego nieokreślone milczenie, główną bohaterkę odsyłając tym samym do tajnej bazy wojskowej.
Iskrzenie, bo tak nazwano powłokę, która stopniowo pokrywa kolejne połacie dżungli wydaje się głównym antagonistą całej historii. Z Iskrzenia nikt bowiem nie wraca, choć nie wiadomo tak naprawdę czym jest i co dzieje się w środku ów Strefy X. Gdy Lena dowiaduje się, że Kane był jedyną osobą, która wydostała się z Iskrzenia, robi to, na co prawdopodobnie nie odważyłaby się żadna kobieta. Bierze karabin (w końcu jest byłą żołnierką) i dołącza do zespołu czterech innych kobiet mających wejść do środka Strefy X i znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania.
I sam ten krok wywołuje już w nas samych masę przemyśleń. Bohaterka jest w dość komfortowej sytuacji – nie tylko ma fachowe przeszkolenie, co jeszcze specjalistyczną wiedzę z zakresu biologii. Ma podstawy by wierzyć, że znajdzie po drugiej stronie coś, co zatrzyma agonię jej męża. A czy my byśmy się odważyli na to samo? Wiedząc, że jest to misja samobójcza, wiedząc, że kilkanaście osób przed nami wcześniej zaginęło w tym miejscu, nie potrafiąc ani strzelać, ani przetrwać w dżungli, a na dodatek nie mogąc skorzystać z żadnych dobrodziejstw współczesnej technologii? Czy także załączyłby się w nas ów instynkt bohatera kiedy tutaj, w tym wymiarze boimy się wjechać do obcego miasta bez włączonej nawigacji i kiedy brak zasięgu WiFi wywołuje niepokojącą frustrację? Głęboko wierzę, że tak, ale rzeczywistość najczęściej bezczelnie śmieje nam się w takich sytuacjach w twarz…
Lenie na szczęście w tym kontekście do śmiechu nie jest i z każdym jej kolejnym krokiem wierzymy, że osiągnie swój cel. Bo jako jedyna z pozostałych ma ku temu najlepszą motywację. „Anihilacja” nie jest kolejnym SF o mutantach i ekologicznej zagładzie. Wszelka akcja przetykana jest filozoficznymi rozważaniami na temat sensu życia i jego końca, nie tylko w tym najbardziej dosłownym sensie. Jedna z bohaterek wypowiada mocne słowa o śmierci siebie jako kobiety, która umarła razem ze swoją córką. Inna odnajdzie w Iskrzeniu spokój, którego nie mogła zaznać poza Strefą.
„Anihilacja” to dla mnie opowieść o niszczeniu samych siebie, raz jako ludzkości, która nie potrafi zaakceptować innych form życia niż te, które są jej znane, raz jako jednostki, która nie potrafi docenić tego lub też skupić się na tym, co najważniejsze. Finał, a dokładnie dwa ostatnie zdania, jakie wypowiadane są w filmie, wywołałyby o wiele większe emocje, gdyby pozbawiono tę scenę kosmetyki jednoznacznie wyjaśniającej sytuację. Wręcz aż prosiło się o takie piękne, dwuznaczne podsumowanie całej podróży.
Niesamowite, panoramiczne kadry, surrealistyczne krajobrazy i muzyka na każdym kroku pokazują, że ambitne SF można zrobić z dużym rozmachem, bez utraty głębi. Jeśli podobał Ci się „Arrival”, „Discovery”, „Solaris” czy „Melancholia” to „Anihilacja” najprawdopodobniej również Cię zauroczy. Jeden z niewielu pełnometrażowych filmów Netflixa, które warto zobaczyć (pewnie dlatego, że od początku wcale nie był kręcony z myślą o VOD).
„Unicestwienie” Jeffa VanderMeera, na podstawie którego nakręcono „Anihilację” zaczęłam czytać na początku roku, z myślą o tym, by odnieść się później do oryginału. Niestety ambitnie wzięłam się za angielski przekład i do tej pory zdążyłam jedynie zapoznać się z 1/3 książki. Wydaje się ona zgoła inna od filmu, skupiona niemal wyłącznie na rozważaniach, a przez to jest znacznie trudniejsza w swym odbiorze. Nie mniej jednak duch tej opowieści został tu dobrze podkreślony i myślę, że czytelnicy znający pozostałe części tej historii również będą ukontentowani reżyserią Garlanda.