Każdy, choć odrobinę zaznajomiony z tematem wie doskonale, że zbliżająca się premiera najnowszej części Avengersów to nie tylko wielkie wydarzenie w przedsięwzięciu znanym jako Marvel Cinematic Universe, ale również sytuacja bez precedensu w świecie filmowym. Oto bowiem po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z kulminacją swego rodzaju „serialu” kinowego, który (czy tego chcemy czy nie) towarzyszy nam już od dobrej dekady!
Gdy bliżej się nad tym zastanowić, trudno ukryć zdziwienie, że bez wątpienia szalony pomysł jakim 10 lat temu musiało zdawać się superbohaterskie uniwersum filmowe odniosło tak spektakularny sukces. Jeszcze w latach 90. filmy o trykociarzach wrzucane były do podobnego worka co adaptacje gier komputerowych – z tą różnicą, że w tym pierwszym gatunku trafiały się udane produkcje (chociażby „Batmany” Burtona czy „Blade: Wieczny Łowca”), natomiast nad tym drugim do dzisiaj ciąży trudna do wytłumaczenia klątwa. Nikomu się jednak nie śniło o tworzeniu złożonych, wieloczęściowych historii powiązanych między sobą. Zazwyczaj były to maksymalnie trylogie powiązane postacią głównego bohatera bez większego pomysłu fabularnego, który wykraczałby poza dany film.
Oczywiście, dla pokolenia lat 80., które miało tę przyjemność dorastać zaczytując się w komiksach nieodżałowanego TM-SEMIC niemal każda produkcja superhero była swego rodzaju świętem. Nawet takie koszmarki jak „Batman Forever” czy „Batman i Robin” były wtedy odbierane nieco inaczej – głównie dlatego, że nie mieliśmy zbyt dużego punktu odniesienia ani porównania. TM-SEMIC jawiło się jako największe wydawnictwo komiksowe w Polsce i (jeżeli dobrze pamiętam) jedyne oferujące przygody trykociarzy. Zresztą w ciągu dekady lat 90. na przykładzie TM-SEMIC widać wyraźnie jak kształtowała się kultura czytania komiksów. Historie te zazwyczaj w pierwszych latach opowiadały o standardowych pojedynkach bohaterów ze swoimi wrogami.
Dopiero w późniejszym czasie zaczęły pojawiać się również bardziej wymagające i ciekawe historie, choć i tak jeszcze za wcześnie było na publikację w 1997 roku bardzo oryginalnego dzieła z Mrocznym Rycerzem – „Machiny”. Komiks, który wtedy został totalnie niezrozumiany, dziś pewnie spotkałby się z o wiele przyjemniejszym odbiorem. Niemniej jednak to właśnie dzięki TM-SEMIC po raz pierwszy poznaliśmy takie przełomowe historie jak Śmierć Supermana oraz Rządy Supermenów, Ostatniego Arkham, całą trylogię Knightfall, Sagę Feniksa, Ostatnie Łowy Kravena czy wiele innych. Znakiem czasu dojrzałości ówczesnych czytelników stały się również same strony klubowe, prowadzone przez niezmordowanego Arka Wróblewskiego – z początku polegały głównie na opowiadaniu jakie moce ma dana postać (i nawet na odpowiadaniu na pytania dlaczego w naszych miastach nie ma żadnych superbohaterów!), aby z biegiem lat trafić na naprawdę przemyślane i ciekawe listy i artykuły.
Dlaczego tak się o tym rozpisałem? Po pierwsze, z sentymentu, bo nawet dzisiaj lubię wrócić do tych starych komiksów. A po drugie, żeby uzmysłowić sobie, że aby powstało coś takiego jak MCU, musiało zmienić się myślenie nie tylko czytelników komiksów, ale również ogólny pogląd na fanów tego medium. Historie obrazkowe, które początkowo były wręcz infantylne, z biegiem czasu trafiały nie tylko na twórców, którzy chcieli pokazać coś więcej, ale i na odbiorców, którzy wymagali czegoś innego, jakiejś nowej jakości. W kinematografii, takim zalążkiem MCU są bez wątpienia filmy: „X-Men” Singera oraz „Spiderman” Raimiego.
Wcześniej rzadko się zdarzało żeby twórcy podeszli z tak dużym szacunkiem do oryginału (choć oczywiście też ze swoimi przeróbkami), próbując zrobić film, który odda w miarę możliwości specyfikę komiksowej narracji i jednocześnie nie będzie pośmiewiskiem czy dziwolągiem. Krótko mówiąc, udało się zrobić filmy, które mogły podobać się zarówno fanom, jak i osobom nie znającym pierwowzoru. Adaptacje komiksowe przestały wstydzić się swojego rodowodu i zaczęły wchodzić nieśmiało na salony.
Znaczącym krokiem naprzód stał się oczywiście „Batman: Początek” Nolana, który dokonał nie tylko rewitalizacji Mrocznego Rycerza po ostatnim filmie z jego udziałem, ale również spróbował uwspółcześnić i urealnić postać Batmana. Z perspektywy czasu różnie jest oceniana trylogia Nolana. Teraz, gdy widzimy, że filmy superhero bronią się same, dla mnie osobiście reżyser dokonał wtedy niepotrzebnego i zbyt gwałtownego odarcia tego bohatera z wielu jego przymiotów. Batman to nie tylko bogacz w super efektownym wdzianku. To przede wszystkim mroczna dusza mrocznego miasta i odrzucając cały bagaż groteski, gotyckiego klimatu oraz czasami kiczu, który towarzyszył Batmanowi, niejako udowadnia się, że nie do końca rozumie się czym jest ta postać. Ostatecznie w moim odczuciu najlepszą adaptacją postaci Mrocznego Rycerza pozostaje niezmiennie The Animated Series.
I właśnie w tym momencie, gdy produkcje superbohaterskie zaczęły częściej i z różnym skutkiem pojawiać się na dużym ekranie, pojawił się Kevin Feige ze swoim „Iron Manem”. Co ciekawe, nie jest to postać znikąd, która nagle wpadła na genialny pomysł. To człowiek, który zaznaczał swoją obecnością i wiedzą o świecie Marvela prawie każdy wcześniejszy film superhero, zaczynając już od pierwszej części „Blade’a”. Co się stało dalej, każdy już dobrze wie. Początkowo nieśmiała inicjatywa, której poszczególne części łączyły się niuansami i scenami po napisach (geniusz ten, kto to wymyślił!) rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, zmieniając układ sił we współczesnej kinematografii.
Olbrzymie znaczenie popkulturowe filmu „Avengers: Infinity War” nie polega jednak tylko na tym, że jest to kulminacja serii, która zaczęła się 10 lat temu. Przede wszystkim nikt nigdy nie zrobił czegoś takiego na taką skalę, w tak krótkim czasie i osiągając tak olbrzymi sukces. Zastanawiam się do czego można by przyrównać ten fenomen, jakie punkty odniesienia stworzyć. Myślałem czy nie wymienić tu „Gwiezdnych Wojen” (które istnieją w świadomości widzów już od kilku pokoleń), ale to seria, która rozwijała swoje uniwersum pod postacią książek i gier komputerowych. Same filmy to bardziej „rzuty” kolejnych trylogii niż skrupulatnie realizowany pomysł na świat. Dopiero od „Przebudzenia Mocy” pojawiła się szansa zbudowania kinowego uniwersum. Co ciekawe, mimo, że w ciągu roku pojawia się tylko jeden film z tego świata, już słychać głosy, że zabije się w ten sposób markę. Dla porównania, Marvel zazwyczaj wypuszcza trzy filmy rocznie i większość fanów chciałaby więcej.
Myślałem też o Bondach, bo nie da się ukryć, że jest to najdłużej kręcona seria w historii kina i pod tym względem również jest to fenomen. Jednak o ile MCU zostaje daleko w tyle odnośnie „długości” istnienia (Bond istnieje w końcu na dużym ekranie już ponad 50 lat !!!), to mimo wszystko zdecydowanie przoduje biorąc pod uwagę zawartość „wszerz”, czyli fabuła łącząca poszczególne produkcje. Na swój sposób podobnie rozbudowanym światem były w latach 90. produkcje spod znaku „Star Treka”. W samych latach 1987-2005 powstało pięć seriali rozgrywających się w tym świecie, z czego większość z nich miało po siedem sezonów, a prawie każdy z nich po ponad dwadzieścia odcinków. Do tego dodać trzeba kilkanaście filmów, które powstały przed rebootem J.J. Abramsa. Bez dużej przesady można napisać, że lata 90. należały do Star Treka. Jednak mimo skrupulatnie budowanego świata, stosunkowo mało było powiązań między poszczególnymi seriami. Każda z nich opowiadała swoją historię
i rzadko kiedy się wzajemnie przenikały. Częściowo wynika to z pewnością ze sposobu kręcenia seriali w tamtych latach, gdzie crossovery nie występowały tak często jak zdarza się to dziś.
Tak więc zaryzykuję stwierdzenie, że projekt zwany MCU jest fenomenem, z którym mało co da się porównać, a nic nie potrafi go prześcignąć na wszystkich płaszczyznach. Brzmi to dumnie, biorąc pod uwagę, że mówimy o ekranizacjach komiksów. Zwłaszcza, że pewnie wielu z nas musiało nie raz tłumaczyć, że to coś więcej niż głupawe historyjki dla dzieciaków.
Jak więc może wyglądać przyszłość po „Infinity War”? To pytanie, które wierci mi dziurę w głowie już od jakiegoś czasu i wydaje się, że odpowiedź na nie wcale nie jest taka łatwa. Oczywistą sprawą jest, że kolejne filmy dostaniemy i historia będzie się rozwijać. Jak jednak pokazuje konkurencja, wcale nie tak łatwo zbudować uniwersum w takiej formie jak robi to Kevin Feige. Fox ze swoimi „X-Menami” zabrnął trochę w kozi róg i nie za bardzo wie, w którą stronę skierować swoją serię. WB z ambitnym projektem DCCU zachowuje się jak dziecko w piaskownicy, które buduje coś, ale za chwilę się wycofuje, bo coś nie do końca się udało. Na placu boju niepodzielnie więc rządzi MCU i pytanie tylko jak długo.
Kiedy filmy z gatunku superhero zaczną się nudzić? Kiedy dojdzie do przesycenia rynku i target zacznie głosować na „nie”? Biznes jest nieprzewidywalny i tak jak 18 lat temu nikt nie przeczuwał, że filmy komiksowe zaczną się sprzedawać i staną się gatunkiem wiodącym, tak i nagle może się dobra passa skończyć. Tym bardziej, że praktycznie co dwa miesiące otrzymujemy od którejś wytwórni jakąś nową propozycję. A może właśnie w tym szaleństwie tkwi metoda? Świat komiksowy jest tak bogaty pod względem postaci i historii, że skoro dało radę tworzyć te historie na papierze przez 80 lat, to może i na dużym ekranie ta moda potrwa kilka dekad?
Świadczyć za tym może fakt, że Kevin Feige nie ma zamiaru składać broni. Co więcej, mimo absolutnie epickiego wydźwięku „Infinity War”, nikt nawet przez sekundę nie myśli, że to koniec. To jedynie zamknięcie pewnego etapu, po którym zacznie się coś nowego. Jest jednak zasadnicza różnica między medium komiksowym a filmowym. W tym pierwszym papier przyjmie wszystko. Przez 50 lat można czytać o tym samym bohaterze, który wygląda dokładnie tak samo. Filmy z oczywistych względów wymuszają większą dynamikę, co oznacza, że postacie muszą się zmieniać (kto wie, może za 15-20 lat technika zniweluje ten problem), co stanowi zagrożenie, że nowi bohaterowie nie przyjmą się tak dobrze. Już teraz można zastanowić się jak będzie wyglądać MCU bez Iron Mana czy Kapitana Ameryki, bo oboje prawdopodobnie znikną po „Avengers 4”. Dochodzi do tego po raz kolejny nieprzewidywalność rynku, który uwielbia sprawiać psikusy i rozpoczynać nowe trendy.
Dawno temu mieliśmy przecież królowanie westernów czy efektownych filmów akcji lat 80. Sam osobiście myślałem, że „Infinity War” będzie takim opus magnum MCU, po którym zacznie się stopniowy spadek zainteresowania tymi filmami. Wynika to też z potrzeby zobaczenia czegoś więcej, czegoś mocniejszego. Jeszcze parę lat temu wielkim finałem była pierwsza część „Avengers”, w której spotkało się kilku superbohaterów. Teraz stawka rośnie jeszcze bardziej, bo zbieramy w jednym filmie wszystkie postaci, co tworzy grupę składającą się z ilu… z dwudziestu bohaterów? Jestem bardzo ciekaw jak Feige ma zamiar to przebić i czy za kolejne 10 lat z podobnym podekscytowaniem będziemy czekać na kolejny film. Mimo wszystko chciałbym żeby MCU w odpowiedniej chwili wyczuło moment i zeszło ze sceny niepokonane, a nie znoszone z ringu z uśmiechem politowania.