Chyba już rozumiem dlaczego ten film nie trafił do kin. Żal mi tylko J.J. Abramsa, który musiał podpisać się pod czymś tak mocno dyskredytującym go w oczach fanów SF. ``Paradox Cloverfield`` to najsłabsza część cyklu, pozbawiona emocji, napięcia i dobrego aktorstwa. Netflixie, po coś ruszał ten film... Czy ciąży na Tobie jakaś klęska nieurodzaju pełnometrażówek?
Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Do wczoraj sądziłam, że „God Particle”, czyli trzecią część uniwersum „Cloverfield” zobaczymy na ekranach kin dopiero w okolicach kwietnia. W naszym zestawieniu dwunastu najciekawszych filmów SF na 2018 rok napisałam Wam, że czekam na ten tytuł jak diabli, bo raz, że ostatnia część była naprawdę solidnym kawałkiem psychologicznego thrillera, który dopiero w ostatnich minutach przerodził się w „typowego” przedstawiciela naukowej fikcji, a dwa, że całość miała rozgrywać się w kosmosie i wiązać się z jednym z najbardziej wdzięcznych tematów tego gatunku – alternatywną rzeczywistością. I nagle, szast-prast, zwiastun „Paradoxu Cloverfield”, bo na to została przemianowana „God Particle”, pojawia się podczas Super Bowl i w tym samym momencie pełny film ląduje na Netflixie. No dobrze. Będzie wygodniej. Nie trzeba się ubierać i wdychać zapachu popcornu – pomyślałam.
Uwaliliśmy się po pracy z Grześkiem na kanapie i przeprosiliśmy na chwilę „Modyfikowany Węgiel”. Show me what you got, Abrams!
To wrażenie z tyłu głowy…
Znacie to niepokojące uczucie, kiedy już po minucie oglądania filmu wydaje Wam się, że już go widzieliście? Że otwarcie jest schematyczne, a scenografia wygląda jak kartonowe miasteczko z westernu? Oczywiście szybko wycofujecie tę myśl, łudząc się w duchu, że wszystko się zaraz rozkręci. Mijają jedne napisy, przygrywa groźniejsza muzyka, mijają drugie napisy, widać Ziemię z kosmosu i jakże by inaczej – dzielnych astronautów, którzy muszą tylko wcisnąć odpowiedni guzik na stacji orbitalnej i uratować ludzkość od kryzysu energetycznego.
Nikt się nawet nie wysila na to, by wytłumaczyć, choćby na poziomie łopatologicznym, jak akcelerator cząstek kierowany w planetę ma zapewnić jej nieskończoną energię. Ważne, że Niemiec znów się kłóci z Rosjaninem i że odpalenie „działa” kończy się awarią ( „awarią” – jasne, to na pewno Niemiec wszystko psuje!).
Pamiętacie film „Life” i „najbardziej nudną załogę we wszechświecie”? Astronauci stacjonujący na „Cloverfield” są jeszcze bardziej tendencyjni i nudni. Ja wiem, że budżet był z pewnością ograniczony i nie mam nic przeciwko mniej znanym aktorom (ba, bardzo lubię Chrisa O’Dowda za rolę w „IT Crowd”), ale większość z nich odgrywa swoje role z zaangażowaniem godnym przedstawienia teatralnego w podstawówce. Postacie zachowują się zupełnie nie adekwatnie do sytuacji, w której się znajdują.
Coś upiornie wyje w ścianie? Rozwalmy ją. Przecież jesteśmy w kosmosie! To na pewno nic złego. Inżynier zaczyna krzywić się i drapać po twarzy pytając, czy wygląda normalnie? Zignoruj to! Żyrokompas wyparował? Och nie, jak teraz znajdziemy swoją pozycję w kosmosie? Przecież NIKT z nas nie ma pojęcia o astronomii! I to wszystko w akompaniamencie lekko wytrzeszczonych oczu i ani grama przekleństw.
Ten film mógłby być lepszy, w alternatywnej rzeczywistości…
Pierwszy „Cloverfield”, czyli „Project Monster” miał na siebie pomysł – był kręcony z ręki, w stylu paradokumentu. Widzów może i irytowały te trzęsące się kadry, ale mrok i niedopowiedzenia świetnie działały na wyobraźnię. Każdy nie mógł się doczekać kiedy zobaczy tytułowego potwora. Drugi film z uniwersum z kolei, z rewelacyjną rolą Goodmana, poszedł w inną stronę – nie było biegania, dzikich okrzyków i burzącego się miasta. Tu potworem był sam człowiek, a wąskie kadry dodawały klaustrofobii i pomagały identyfikować się z ofiarą, która nie miała pojęcia komu zaufać. Finał był nie do przewidzenia i choć więcej było w nim fikcji niż nauki to oglądało się go wybornie.
A „Paradox” wygląda jak zlepek setek innych filmów o załogantach statku kosmicznego, który przerywany jest zupełnie niepotrzebnym wątkiem mieszkańca Ziemi. Zamiast utrzymywać widza w napięciu związanym z utratą łączności z ojczystą planetą, niemal natychmiast się go uspokaja i pokazuje, że wszystko jest (względnie) OK. Nawet zgony są zbyt tendencyjne, by kogokolwiek mogły obejść. Punkt kulminacyjny, jakim jest odkrycie najważniejszej tajemnicy statku następuje zbyt wcześnie – cała reszta to już schematyczna bieganina, walka o przetrwanie odliczana sekundami przez system i pozbycie się angatonisty (IMHO strasznie słabego). Wisienką na tym torcie wstydu jest zaś ostanie kilka sekund filmu. Aż ma się ochotę wyć do ekranu. Bardzo nie lubię jak robi się z widza idiotę i prezentuje takie oczywistości.
To można było zrobić naprawdę na innym poziomie. Dać scenariusz doświadczonej osobie. Zrezygnować z niepotrzebnych efektów specjalnych (i tak wyglądały dziwnie plastikowo, jak i cała scenografia, niczym z green screena). Skupić się na ścieraniu ze sobą dwóch rzeczywistości. Zaprezentować głębsze relacje, wprowadzić większy zamęt. Straszyć nie wyciem z ekranu, a paniką i utratą zaufania do reszty załogi. Dać niejednoznaczne zakończenie wywołujące ciary, a nie podawać danie główne w trailerze.
Mamy dopiero luty, a ja jestem pewna, że „Paradox Cloverfield” będzie największą, tegoroczną porażką. To zaskakujące obudzić się normalnego dnia, dowiedzieć się, że Netflix wypuścił nagle sequel znanej i lubianej przez Ciebie serii i dwie godziny później zobaczyć jak wdeptuje się ją w ziemię. Tak zmarnowany potencjał będę przeżywać długo i boleśnie.