Jest tu kawał wiarygodnych technologii, żywi bohaterowie o ciętych językach, kapka cyberpunkowych rozważań o istocie człowieczeństwa, akcja pędząca niczym rollercoaster i unoszące się nad tym wszystkim widmo miłości – najsilniejszego uczucia, popychającego nas do czynów przeczących jakiejkolwiek logice.
Kocham opowieści noir. Uwielbiam te czarno-białe światy, w których zmęczeni życiem, zdegenerowani bohaterowie wplątują się w największe z możliwych gówien, a ich cyniczne wypowiedzi świadczące o nieprzeciętnej inteligencji przełamuje okazjonalnie czerwień szminki kobiet fatalnych. Te ich falujące w jesiennym wietrze prochowce, papierosy odpalane jeden od drugiego, neonowe miasta skąpane deszczem uwodzą mnie za każdym razem (może dlatego tak lubię jazz?). W „Metamorfie” nie ma detektywa, który otrzymuje propozycję nie do odrzucenia, a zamiast czarnych i zdegenerowanych miast są szklane, ultranowoczesne wieżowce z iglicami, które z góry przypominają piki wbite w dziurę-pułapkę. Nie ma też kobiet, które sprowadzają zagładę, choć, gdyby nie uczucie do jednej z nich, Arth Ven, lojalny pracownik korporacji Vertas mógłby we względnym spokoju dożyć do emerytury. Względnym, bo akcje, na które wysyłany jest bohater powieści Andrzeja Kwietnia trudno zaliczyć do bezpiecznych.
Jego praca polega na wykonywaniu tajnych misji specjalnych związanych z metamorfami – nielegalnymi, najbardziej zaawansowanymi androidami, które potrafią tymczasowo zmieniać swój wygląd na podstawie DNA. To cenne, ultrarzadkie maszyny, które ktoś musi nadzorować i w razie problemów wstrzyknąć im reseter lub w najgorszym wypadku – wpakować kulkę w łeb. Jak łatwo się domyślić, robota Artha nie ma nic wspólnego z ratowaniem świata – jego celem są ważne osobistości, które Vertas bez skrupułów likwiduje, by poszerzać swoje mafijne wpływy. Sielankowo nie jest, ale przynajmniej dobrze płacą, a kasa w świecie przyszłości, jest równie ważna, jak w naszej rzeczywistości. To dzięki niej można otrzymać najlepszej jakości wszczepy, apartament w chmurach, nowoczesne sprzęcicha itd. Bez kasy lądujesz w Mikrze, przeludnionej, biednej i niebezpiecznej dzielnicy, w kawalerce z widokiem na inny wieżowiec socjalny, a twoją jedyną rozrywką co najwyżej może być zalewanie się w trupa lub przebywanie w NeuroLife – wirtualnej rzeczywistości.
Zatem wiecie już, że Arth nie narzeka na brak pieniędzy i że jego praca nie ma nic wspólnego z moralnością. Nie wiecie o nim jednak jeszcze jednej rzeczy – jest bystrym, zabawnym gościem, który pod tym korpopłaszczykiem chłodnej kalkulacji nosi w sobie serce pełne ciepła, dopuszczając do niego jedynie bliskie mu osoby, takie jak Lisy, jego piękna i inteligentna dziewczyna będąca architektką wspomnień (takim futurystycznym psychologiem) czy Viki – kumpela z Vertas mająca obsesję na punkcie metamorfów. Artha można polubić, choć nie jest on jakimś wielowymiarowym bohaterem z głębią – bardziej pełni tu rolę narratora, który powoli wprowadza nas w realia Steris i własnego życia. Prawdę mówiąc o wiele bardziej polubiłam poboczną bohaterkę – Viki -, choć może po części dlatego, że zobaczyłam w niej odbicie samej siebie (ten look nastolatki, introwertyzm, podjarka nowymi technologiami, pracoholizm itd.). Nie zmienia to jednak faktu, że za Artha nie sposób nie trzymać kciuków, zwłaszcza, gdy w jednej chwili traci to, na czym zależy mu najbardziej – swoją Lisy.
Moment żałoby protagonisty rzuca nam na niego więcej światła, obrazuje uczucia, o których nie zdążył nam opowiedzieć. Morderstwo ukochanej staje się motorem napędowym jego późniejszych działań, determinuje jego postępowanie, zakłóca zmysły i czytelnik wraz z nim wpada w obsesję złapania winowajcy. Lekkostrawny cyberpunk zamienia się w neo noir, wypełniony krwawą, soczystą akcją, śledztwem i spektakularnym finałem. Zakończenie jest satysfakcjonujące, słodko-gorzkie jak przystało na ten gatunek. Czy przewidywalne? Może uważny czytelnik wyłapie pewne niuanse, ale ja przeżyłam pożądany dreszcz – szczerze liczyłam na podobny koniec, bo inny twist by tu po prostu nie pasował.
A zatem, czy warto sięgnąć po „Metamorfa”? Ja bawiłam się tu doskonale, choć po przeczytaniu „Chrztu”, opowiadania Andrzeja Kwietnia, które rozgrywa się w uniwersum tej powieści, sądziłam, że akcja będzie rozwijać rozpoczęty tam wątek i będzie bardziej…filozoficzna? Wiecie, tak bardziej w stronę Philipa K. Dicka czy tej esencji cyberpunka wywołującej dyskurs moralny na temat istoty człowieczeństwa. W „Metamorfie” też pojawiają się pewne pytania i możliwe, że komuś wystarczą one do refleksji, ale nastawcie się na to, że jest tu więcej akcji. Tę fabułę można by bez większych przeróbek wyjąć i wstawić jako DLC do „Cyberpunka 2077”, co mam nadzieję, autor potraktuje jako komplement :-). Bo nie każdy cyberpunkowy twór musi walić nas w tył głowy dystopijną wizją przyszłości i sprawiać, że nad kubkiem kawy będziemy zastanawiać się nad nieśmiertelnością i rozkładać na czynniki pierwsze własne jestestwo. Czasem chcemy się dać porwać historii, przeżyć coś na szybko i po prostu dobrze się bawić. Więc jeśli tego właśnie oczekujecie, to jest to powieść dla Was.
Mi czasem brakowało tu tego „ducha w maszynie”, ale melancholicy tak mają, że chyba zawsze im mało. Moje ulubione fragmenty w „Metamorfie” nie były związane ze spektakularnymi, wartko prowadzonymi i obrazowymi scenami walk (naprawdę brawa za taką filmową wyobraźnię, wciąż zazdraszczam tej lekkości w opisach!). Rozłożyła mnie tu na łopatki prosta, ale pełna romantyzmu scena przy ścianie pamięci w krematorium. Wizja ludzkich prochów przekształconych w kryształy stanowiące część ogromnej mozaiki, te dwa piękne diamenty w oczach anioła – wow. Cóż za oryginalny pomysł! (i dlaczego do diaska w rzeczywistości wciąż ładujemy nasze ciała do trumien, skoro bez problemu moglibyśmy stać się częścią sztuki?!).
Poza tym naprawdę mnóstwo przyjemności sprawiały mi wynalazki, które występowały na niemal każdej stronie. Domowe SI parzące perfekcyjną kawę, telepatyczna komunikacja, edytowalne osobowości, wszelkiej maści augmentacje, latające samochody i same metamorfy. Czułam każdą komórką ciała, że autor zwyczajnie jara się nowymi technologiami i chce, by czytelnik razem z nim wybrał się na wycieczkę w przyszłość. Count me in! Jako ludzkość dążymy do urzeczywistnienia takich wizji, niekiedy mamy już nawet do czynienia z ich pierwszogeneracyjnymi odpowiednikami. W „Metamorfie” nie ma technologicznej przesady, tego ciężkostrawnego bełkotu, który niekiedy może odstraszać od cyberpunka („męczę” obecnie „Zamieć” Stephensona. Och rany, jak to się niełatwo czyta :D). To była dla mnie wisienka na torcie.
Pozostaję wciąż pod wielkim wrażeniem literackiego stylu Andrzeja Kwietnia. Pisze tak lekko, że wydaje się, jakby robił to zawodowo od wielu, wielu lat. I czytając jego inne, niepublikowane jeszcze treści, czuję, że ma ten niezwykły dar, którego pożądają wszyscy pisarze. Dar do otwierania bram do swojej fantastycznej, niczym nieograniczonej wyobraźni i bycia tam zajebistym przewodnikiem.
Na koniec wrzucam Wam dobry tip – jeśli należycie do osób, które preferują audiobooki nad fizyczny papier, to polecam zainwestować w wydanie „Metamorfa” w aplikacji PulpUp. Tylko tam bowiem znajdziecie specjalnie przygotowaną wersję sound FX, czyli udźwiękowioną o efekty i muzykę.