Elisa niczym Arielka nie może wydobyć z siebie głosu, ale zamiast beztroskiego pływania po morskich głębinach, szoruje rządowe toalety. W roli urodziwego księcia występuje nieszczęśliwa istota, w której zakochuje się do granic możliwości. Na ich drodze staje jednak potwór uosabiający wszystko co najgorsze w człowieku.
Każdy dzień Elisy wygląda dokładnie tak samo. Wyłączenie budzika, zagotowanie jajek na drugie śniadanie, kąpiel połączona z masturbacją, podróż autobusem do pracy, czyszczenie toalet, korytarzy i biur rządowego laboratorium, powrót do domu, wizyta u starszego sąsiada, wspólne oglądanie telewizji, jedzenie paskudnego ciasta i sen. Dziewczyna jest podwójnie samotna – nie tylko nie ma rodziców ani kogoś, kto mógłby ją kochać, ale też nie mówi niemal od urodzenia, przez co nawet nie liczy na to, że kiedykolwiek kogoś zainteresuje. Mimo to Elisa nigdy nie jest smutna. Jej uśmiech oraz zamiłowanie do muzyki i tańca sprawiają, że każdy widz z miejsca powinien ją polubić.
To samo tyczy się jej sąsiada – odrzucanego wciąż ilustratora, który nie chce pogodzić się ze starością – rubasznej i narzekającej na swojego męża koleżanki z pracy i wreszcie jego, wybranka jej serca, humanoidalną istotę z podwójnym układem oddechowym, łuskami, płetwami i kolcami na grzbiecie. Jegomość nie mówi, tak jak Elisa, więc rodzące się między nimi uczucie powstaje praktycznie bez słów. Dwie udręczone, niezrozumiałe w społeczeństwie dusze na przekór przeciwnościom losu – klasyka.
Estetyka brudnego romantyzmu
Uwielbiam del Toro za kult brzydoty. Za ten cały scenograficzny brud i mrok, kojarzący się z filmami grozy, który jest tak rzeczywisty jak obdrapane mury polskich kamienic czy bar na dworcu w Kutnie serwujący zimne, obrzydliwe frytki z mikrofali, ale równocześnie surrealistyczny bo wypełniony ciepłem, którego zazwyczaj w takich miejscach wcale nie ma. „Kształt wody” zabiera nas do Ameryki z czasów zimnej wojny, do jej wojskowego, chłodnego oblicza, do czasów, w których czarnoskórzy obywatele są wciąż postrzegani jak ludzie drugiej kategorii, bary serwują ohydne żarcie, a raz utraconego zaufania nie można tak łatwo odbudować.
Co więcej widz bardzo szybko przyzwyczaja się do tej rzeczywistości do tego stopnia, że gdy w końcu na ekranie pojawiają się cieplejsze barwy i kadr z piękną żoną o nienagannej fryzurze, dziećmi całującymi ojca na powitanie i niebieskim cadillakiem to można wręcz wzdrygnąć się od bijącej z ekranu obłudy i surrealizmu. Gwarantuję, że od tego wspaniałego kontrastu włoski się Wam zjeżą na karku.
Wszystkie filmy tego reżysera cechują się podobną „magią” – czarują scenograficznym przepychem przepuszczonym przez filtr „vintage”, potworami, które okazują się bardziej ludzkie niż ludzie i które swoją drogą najczęściej odgrywa Doug Jones („Labirynt Fauna”, „Hellboy”, „Crimson Peak”, „Kształt Wody”), oraz lękiem powstającym gdzieś na granicy świadomości.
Baśń dla dorosłych
„Kształt wody” ze swoimi prawdami i motywami jest niewątpliwie baśnią. To opowieść o braku akceptacji dla odmienności, braku szacunku i zrozumienia, samotności, a zarazem szczerej, prostej przyjaźni. Historia stara jak świat, w której najgorszymi potworami zawsze okazują się ludzie, a miłość i dobro zwycięża, by nieść nam nadzieję. Ale te wszystkie oczywistości nie uderzają trywialnie po oczach – każdy je zauważy, każdy dojdzie do tych samych wniosków, a jednak bardzo krzywdzące byłoby stwierdzenie, że jest to film pełen naiwności i oklepanych schematów. Naprawdę, nie myślcie tak o nim.
Uczucia i emocje, które towarzyszą przy oglądaniu historii romansu dwóch nietuzinkowych dusz są tutaj najważniejsze. Wulgarny język przeplata się z poetyckimi wyznaniami, mechaniczny seks z piękną erotyką, kryminał noir z ciepłymi piosenkami z lat ’50 ubiegłego wieku. Woda jest tu wielokrotnie wykorzystywanym symbolem, raz podkreślającym emocje („Unable to perceive the shape of You, I find You all around me.”), innym razem pełni ona barierę między dwoma światami, a kiedy indziej wolność i szczęście.
Nie dziwię się zupełnie, że otrzymał on 13 nominacji do Oscara. Każdy aspekt tego filmu, od świetnie dobranych aktorów (Sally Hawkins jest urocza!), poprzez muzykę (jeśli kochacie „Fallouta”, będziecie oczarowani soundtrackiem), aż po wspomnianą już scenografię czy scenariusz – prosty, a zarazem wzruszający, jest doskonały. Ale bierzcie na mnie poprawkę, ja zawsze ulegam historią o pięknych wewnętrznie potworach…