W zamierzchłych czasach, gdy funkcjonowały jeszcze uliczne salony gier, uwielbiałem automaty z produkcjami takimi jak Mortal Kombat, czy Tekken. Najczęściej nie miałem pieniędzy na grę, ale i tak szarpałem za gałkę i wciskałem różne przyciski udając, że wpływam na ruchy postaci odtworzone w wyświetlanej animacji z napisem “insert coin”. I chyba wtedy bawiłem się lepiej, niż przy Marvel vs. Capcom: Infinite.
Po przeczytaniu takiego wstępu z kilku / kilkuset / kilku tysięcy* gardzieli padną prawdopodobnie słowa zbliżone do: “Michale! Skąd takie mocne słowa? Przecież to bardzo dobra bijatyka!”. Może i dobra, a może nawet i fajna – dla gatunkowych fanboy’ów. Swoją recenzję pisałem jednak z perspektywy “niedzielnego grajka bijatykowego”, który z tego typu produkcjami ma styczność najczęściej podczas kanapowych rywalizacji z przyjaciółmi – jest więc szorstko, ale gra sama sobie na to zapracowała.
Pięćdziesiąt sześć i pół gigabajta danych do pobrania – tyle przestrzeni dyskowej zajmuje Marvel vs. Capcom: Infinite po instalacji. Intrygująca, ale zarazem fascynująca liczba pobudzająca wyobraźnię gracza i uruchamiająca kolejne obrazy niesamowitości produkcji. Na ziemię sprowadził mnie jednak w błyskawicznym tempie zwyczajnie mówiąc brzydki interfejs menu. Jedyną rzeczą, która zachęcała do dalszego obcowania z grą bezpośrednio po jej uruchomieniu, była naprawdę fantastyczna, pompatyczna muzyka rozbrzmiewająca w głośnikach i zagrzewająca do walki – tyrteizm pełną gębą.
“Fabuła” to pierwsza opcja dostępna w menu i to od niej zacząłem swoją przygodę z Marvel vs. Capcom: Infinite. Ta jest prosta jak konstrukcja młotka i to bynajmniej tego należącego do Thora. Ot dwa światy – uniwersum bohaterów Marvela i Capcomu – stają w obliczu zagłady, której przewodzi Ultron Sigma, hybryda antagonistów tych dwóch znanych rzeczywistości. Superbohaterowie muszą odnaleźć sześć Kamieni Nieskończoności, co jest jedyną możliwością wyjścia z tej kryzysowej sytuacji. Bardzo nie lubię marketingowego naciągactwa i tryb ten powinien ukazać się raczej pod nazwą “Zlepek scen o aspiracjach fabularnych, które łączą się w jako taką, 3-4 godzinną całość”. Naprawdę rozumiem, że nie jest to gra pokroju The Elders Scrolls V: Skyrim, czy Wiedźmin 3: Dziki Gon, jednak przykro przygląda się standaryzacji trendu czterogodzinnego limitu czasowego dla kampanii fabularnych wśród deweloperów wirtualnych bijatyk.
Umieszczana w cudzysłowie “fabuła” jest jednak tylko pretekstem do wciągnięcia gracza w szereg kolejnych potyczek przedstawicieli obu kultowych uniwersów. Mamy więc epicki pojedynek między Iron-Manem, a Thorem, czy zwarcie Doktora Strange’a i Dormammu. Przeważnie jednak potyczki przychodzi nam toczyć w różnych lokacjach ze sługusami Ultrona Sigmy, co jest po chwili nużące. Same postaci są niezwykle drętwe – zarówno w zachowaniu, jak i rozmówkach. Jedyną ciekawą postacią był Spider-Man (zawiodłem się nawet na sztucznym Iron-Manie, który miał może ze dwa teksty).
Pozostałe tryby gry to: “walka” (online, z drugim graczem, a nawet ze sztuczną inteligencją), “trening” (chyba tłumaczyć nie trzeba) i “misje” (ograniczające się do zaatakowania konkretnym ciosem konkretnej postaci, ziew).
Nie lepiej jest zresztą w kwestii samej rozgrywki. Każda z trzydziestu grywalnych postaci (piętnaście z uniwersum Marvela i tyleż samo od Capcomu, a w DLC czeka na nasze portfele dodatkowych trzech bohaterów) ma oczywiście jakiś tam bagaż doświadczeń, jednak w tego typu produkcji najważniejszy jest zestaw ruchów i uderzeń specjalnych. I tu natrafić można na kolejny istotny problem Marvel vs. Capcom: Infinite. Bohaterowie zlewają się bowiem ze sobą i niczym się nie wyróżniają nie tylko na tle własnych historii (co można przeboleć, w końcu to bijatyka, a nie RPG), ale także przy wyprowadzeniu kolejnych ciosów i kombosów.
Paralele pomiędzy kolejnymi postaciami przypominają tworzenie bohaterów metodą “kopiuj-wklej”. Kierowanie żadnym z bohaterów na dłuższą metę nie przynosi satysfakcji. Niektórymi jedynie, tak jak Doktorem Strangem, chwilowe poczucie rzeczywistej potęgi. Grę ratuje jednak casualowe podejście do niedzielnych graczy, którzy mogą przy użyciu łatwej do zapamiętania kombinacji klawiszy uruchamiać najprostsze ataki specjalne każdą z postaci. Wprawieni w bojach mogą także wyuczyć się silniejszych kombinacji spersonalizowanych dla konkretnego wojownika.
Ocena każdej gry to akt czysto subiektywny, niemniej jednak mi połączenie światu Capcomu i Marvela w najnowszym wydaniu zwyczajnie nie podeszło. Można było zrobić wiele rzeczy lepiej. Gdyby gra wyglądała tak, jak wygląda teraz, ale postaci byłyby bardziej zróżnicowane, charakterne, a ich dialogi nie tylko dowcipne, ale celne i błyskotliwe, to grę wychwalałbym pod niebiosy. Mielibyśmy wtedy tytuł wciągający i stanowiący odskocznię od rutyny, w której jesteśmy szarymi, zwykłymi cywilami. Otrzymaliśmy jednak siermiężną produkcję kanapową mogącą się sprawdzić raczej wyłącznie na kumpelskich posiadówkach.
Marvel vs. Capcom Infinite - Ocena końcowa
-
6/10
-
7/10
-
3/10
-
5/10
Marvel vs. Capcom Infinite - Podsumowanie
Krótki i przewidujący tryb fabularny oraz brak znaczącej różnorodności między bohaterami to największe wady tego tytułu. Można pograć razem z kumplami na kanapie, ale z drugiej strony po co, skoro na rynku jest mnóstwo innych, ciekawszych bijatyk?