W 2018 roku na kilku platformach VR zadebiutował „Beat Saber” i z miejsca został królem muzycznych zręcznościówek w wirtualnej rzeczywistości. Rok później na Oculus Queście pojawił się „Synth Riders” – gra innego wydawcy, ale zbliżona pod wieloma względami do w/w. Wreszcie „Synth Riders” zadebiutował na PS VR. Pytanie brzmi – czy warto po ten tytuł sięgnąć i jeśli tak, to komu będzie się on najbardziej podobał?
„Beat Saber” był jak objawienie – gra miała nie tylko rewelacyjną oprawę graficzną (jak na VR), ale też świetny, wymagający gameplay. Choć ja pykałam w nią z radością na PS4, to chyba największą popularność zdobyła na pecetach z racji możliwości dodawania własnych, customowych playlist. Trochę czasu minęło, moje gogle zdążyły solidnie pokryć się kurzem, aż tu nagle w moje ręce wpadła, jakby nie patrzeć, konkurencyjna pozycja od studia Kluge Interactive. Jego dyrektor kreatywny, Abraham Aguero, wykazuje obsesję latami ’80 (co szanuję, podziwiam i zdecydowanie podzielam!) – poprzednie gry (np. „Max”) również przedstawiały miłość do tego okresu w historii muzyki i popkultury.
Synth Riders – na czym polega gra?
Najpierw kwestia techniczna – gra wymaga 2 kontrolerów PS Move. Ja mam te stare, jeszcze z PS3 (!) oraz kamerę z PS4 i bez problemu takowy zestawik działa z grami VR na PS5 (tu dodam jedynie, że jeżeli macie gogle z PS4 to by działały z PS5 należy zamówić ze strony PlayStation bezpłatny adapter). W jednej ręce trzymamy niebieski kontroler, w drugiej różowy (tylko domyślnie, gdyż kolory w grze możecie sobie dowolnie zmieniać), a sami znajdujemy się na różnych planszach w surrealistycznej przestrzeni.
I już te przestrzenie mocno odróżniają „Synth Riders” od „Beat Sabera” ponieważ w ogóle są. W „BS” plansze były ciemne, mgliste, tylko rozświetlone miejscami neonami. Tutaj zaś mamy przeróżne konstrukcje: kosmiczne monumenty, futurystyczne miasta, pustynie, nad którymi kroczą ogromne mechy, czy bliżej nieokreślone, psychodeliczne kształty. To trochę jakbyśmy trafili do wnętrza „T.R.O.N-u”, oldschoolowego automatu przyszłości lub kalejdoskopu wypełnionego neonowymi barwami. Ponieważ te plansze nie są statyczne, tylko przesuwają się w naszą stronę, mamy wrażenie jakbyśmy lecieli prosto, w głąb ekranu, a nie stali i czekali aż dolecą do nas kształty. Uczucie bardzo fajne i zdecydowanie pozytywnie wpływające na dynamikę gry.
Zadaniem gracza jest dopasowywanie kontrolerów do kul lecących w naszą stronę. Nie trzeba w nie uderzać w określonym kierunku, wystarczy obojętnie jak pacnąć, ale jeżeli zrobimy to w idealnym momencie, otrzymujemy więcej punktów – wiadomo, jak to w grze rytmicznej. Poza tymi dwoma kolorami kul, są jeszcze kule pomarańczowe, które wymagają złączenia dłoni oraz kule zielone, które dotyka się dowolnym z kontrolerów, a następnie kontynuuje nim ruch. Niekiedy kule zmieniają się w linie – wtedy nie możemy odrywać od nich rąk. Są tu jeszcze tradycyjne przeszkody, które wymagają przechylania się w daną stronę i kucnięć.
Synth Riders – tryby gry
W „Synth Riders” znajdziemy klasyczny tryb solo oraz party mode, w którym to co piosenkę przekazujemy gogle innej osobie. Nie ma tu niestety opcji sieciowego multiplayera, aczkolwiek niedawno został takowy dodany do wersji na Oculus Questa i Steam VR, więc zapewne update na PSVR jest tylko kwestią czasu. Warto jednak wspomnieć, że są tu tabele rankingowe, więc jakiś aspekt rywalizacji online jest. W trybie solo mamy do dyspozycji od razu wszystkie kawałki. To, co mnie odrobinę rozczarowało to fakt, że nie ma tu typowego trybu „kariery”, czyli odblokowywania kolejnych poziomów i realizowania wyzwań. Z drugiej strony pamiętam jak w Beat Saber w pewnym momencie owe poziomy były już tak wyśrubowane, że wkurzałam się, że nie mogę ich przejść w żaden sposób ;-). Więc na dwoje babka wróżyła.
W podstawowym trybie Rythm chodzi o precyzję – im celniej uderzymy w kulki, tym otrzymamy więcej punktów. Oczywiście jest tu aż 5 poziomów trudności, przy czym ostatnie dwa to już są naprawdę HARDKORY, przy których człowiek zastanawia się jakim cudem da się tak szybko i tak uważnie trafiać w punkty. Mamy tu także tryb Force, w którym musimy wykazać się większą siłą przy uderzeniach, co moim zdaniem sprawdzi się jako alternatywa dla treningu fitness.
Poza tym mamy naprawdę masę możliwości personalizowania rozgrywki. Pomijając te oczywiste, jak wybór piosenki i planszy, znajdziemy tu także opcje włączające/wyłączające przeszkody, nagłą śmierć (czyli gra bez pudła!), znikające kulki, tryb statyczny/dynamiczny oraz regulujące siłę wibracji czy wspomniany już dobór kolorów. Innymi słowy – jeżeli mamy ochotę na relaksacyjne granie po pracy, bez spinania się o punkty możemy sobie szybko taki tryb odpalić, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by następną piosenkę ustawić tak, by pot nam płynął po plecach.
Synth Riders – muzyka, czyli elektroniczna orgia
W podstawowej wersji gry znajdziecie 55 piosenek, które określić można nurtem elektro. To popowe, rockowe, niekiedy instrumentalne kawałki, w których czuć nostalgię do lat ’80. Nie są to jednak utwory popularne – przynajmniej ja żadnego z nich przed grą nigdy nie słyszałam. Nie przeszkadzało mi to jednak w tym, by świetnie się tu bawić. Piosenki po prostu mniej lub bardziej wpadają w ucho, a basy, które wchodzą przy uderzeniu kul idealnie komponują się ze ścieżką dźwiękową. Natomiast nie będę ukrywać, że utwory z DLC (dodatkowe 20 piosenek) podpasowały mi bardziej – zwłaszcza te z kategorii electro swingu. Na co dzień słucham takiej muzy i artyści pokroju Parova Stellara czy Caravan Palace są mi doskonale znani. Wybitnie dobrze się przy nich tu tańczy!
Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy muszą lubić cyberpunkowe, elektroniczne dźwięki. Najlepiej przed zakupem gry po prostu przesłuchajcie playlisty udostępnionej na Spotify – powinna rozwiać Wasze wątpliwości.
Synth Riders – wrażenia z gry
„Synth Riders” jest dokładnie tym, czym powinna być gra muzyczna w VR. Już od pierwszej rozgrywki zdołała mnie uwieść swoją naturalnością, immersją i luzem, który sprawił, że pomimo koncentrowania się na uderzaniu kuleczek autentycznie całe moje ciało chodziło w rytm piosenek. W przeciwieństwie do „Beat Saber”, który przypomina rozbijanie mieczami nut, tutaj można pozwolić sobie na delikatny taniec. Gameplay jest przyjemny i dopasowujący się do naszych potrzeb, a dzięki różnorodnym planszom i naprawdę sporej bazie utworów, a także wspomnianym już opcjom dodatkowym gra się nie nudzi.
Najlepiej wypadają tu w moim odczuciu tzw. experience, czyli specjalne zaprojektowane pod konkretną piosenkę planszę. I tak np. w „Wonderland” mamy wrażenia hmm… spadania w głąb króliczej nory, jakiegoś spektaklu inspirowanego „Alicją w Krainie Czarów”, a w „Algorithm” lecimy w głąb czegoś w rodzaju retro gry. Mega sprawa – jedyny minus jest taki, że takich doświadczeń mamy tu zaledwie trzy.
Jeżeli chodzi o kwestie techniczne jest idealnie – gra ani razu mi się nie przycięła, a ruch Move’ów był wzorowo przenoszony na ekran. Grafika jest równie „ostra” jak w „Beat Saberze” i moim zdaniem nawet ładniejsza z uwagi na wspominane już różnorodne plansze (ba, nawet menu jest cudne – aż by się chciało zagrać w grę całkowicie poświęconą nurtowi lat ’80!). Interfejs menu jest przystępny i wyraźny. Twórcy dość regularnie też aktualizują grę, więc należy się spodziewać, że w miarę upływu czasu dorzucane będą do niej kolejne bezpłatne aktualizacje wprowadzające np. nowe rodzaje utrudnień czy piosenki.
Nie użyłabym określenia, że „Synth Riders” jest pogromcą „Beat Sabera”, ale też wcale nie czuję, by była to gorsza jakościowo gra. Tak naprawdę celują one nieco w inny typ gracza. „Beat Saber” myślę, że kierowany jest bardziej w stronę takich hardkorowych wyjadaczy gier rytmicznych, którzy lubią wyśrubowane wyzwania i kampanie oraz bardziej uniwersalną ścieżkę dźwiękową, a „Synth Riders” może i nie jest łatwiejszy (bo tak jak wspominałam – można się tu naprawdę spocić), ale bardziej nastawiony na czysty fun z tańca i tworzeniu iluzji muzycznego scalenia z grą. Dodatkowo jeżeli lubisz muzykę elektroniczną, zwłaszcza tą uderzającą w tony lat ’80 to zdecydowanie wybierz produkcję Kluge Interactive.
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy PR Outreach