Przeniesienie na planszę jakiejkolwiek gry wideo to o wiele większe wyzwanie, niż zaprojektowanie niepowiązanej z niczym planszówki. W mojej ocenie w 100% udało się to do tej pory tylko jednej grze. I niestety, nie mówię tu o „Kao the Kangaroo”.
Z grami na licencji gier wideo mam zwykle problem. Z jednej strony jestem zawsze podekscytowana, że może jakimś cudem twórcom uda się przenieść ten sam klimat z ekranu na stół, by można było zanurzyć się w ulubiony świat w nieco inny sposób. Z drugiej, jestem później tylko rozczarowana, że zastosowane mechaniki nudzą, są wtórne, a całość wydaje się tylko żerować na danej licencji. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest dla mnie „This War of Mine”, która jest równie trudna, równie emocjonująca i równie klimatyczna, co wersja na wideo.
W przypadku „Kao the Kangaroo” miałam wysokie nadzieje na powtórkę z rozrywki, ponieważ za projekt odpowiada Wojtek Rzadek – legenda branży, przesympatyczny i łebski gość, który od ponad dwóch dekad zajmuje się wszelkiej maści interaktywną zabawą – RPG-ami, developowaniem i projektowaniem planszówek. W mojej głowie to się nie mogło nie udać, zwłaszcza, że Kangurek Kao w naszym kraju to bohater wręcz sentymentalny i ja sama, choć grałam tylko w jego jedną część i to dobre sto lat temu, poczułam dużą ekscytację na wieść, że ponownie wkroczę w ten świat. Byłam okropnie ciekawa, jak Wojtek przeniesie na planszę grę platformową, skupioną na walce, eksploracji i zręczności.
Kao the Kangaroo – na czym polega gra?
W grze każdy gracz kontroluje swojego kangurka, który ma cztery umiejętności: piąchę, skok, uderzenie ogonem i… kangurka (cokolwiek ma on oznaczać) oraz trzy poziomy zdrowia. Celem jest zdobycie jak największej liczby punktów – te otrzymujemy ze zdobytych monetek oraz z pokonanych przeciwników (każdy przeciwnik liczy się tak samo). W swojej turze dociąga się kafelek terenu, układa tak, by pasował krawędziami z leżącymi już na stole, przesuwa pionek na sąsiednie pole (ewentualnie na pierwszy odkryty kafelek w linii prostej), dociąga na rękę kartę wyzwania (o ile na kaflu jest jej symbol) i walczy się z wyciągniętym z talii przeciwnikiem.
By pokonać przeciwnika należy przesunąć na swojej planszetce wymagany rodzaj/ ilość znaczników. Zazwyczaj są dwie opcje do wyboru. Jeśli nie możemy tego zrobić, przeciwnik zostaje na danym kafelku, a my tracimy jedno serduszko. Jeśli stracimy 3 punkty życia, teleportujemy się na start, tracimy 2 monetki i odzyskujemy kilka punktów umiejętności. Jeśli jednak wygramy walkę, nasi przeciwnicy(lub my sami) możemy rzucić dodatkowe wyzwanie, o ile pasuje ono do koloru kafelka. To po prostu dodatkowa potyczka. Wygrywając obydwie walki zdobywamy nagrody na kafelku i obracamy go na drugą, zakrytą stronę.
Nagrodami mogą być monetki, odzyskanie życia i punktów umiejętności, diament (7 zebranych diamentów kończy grę) lub skrzyneczki, czyli karty nagród. Na kartach kryją się te same bonusy, co powyżejz tym, że niekiedy pozwalają one wybrać daną rzecz np. 3 monetki lub regenerację 1 umiejętności. Opcjonalnie zamiast wskakiwać na odkryty kafelek, możemy wejść na zakryty i zregenerować jedną umiejętność, kończąc tym samym swój ruch. Simple as that.
Kao the Kangaroo – klimat platformówki? Zapomnijcie!
Od pierwszej partii odbiliśmy się od tej gry na tyle mocno, że absolutnie nikt nie miał ochoty zasiadać do kolejnej. Dlaczego? Nie poczuliśmy tu nawet namiastki gry wideo. Eksploracja została sprowadzona do dokładania kafelków planszy (ok, fajnie, że trzeba je dopasowywać kolorami, ale to atrakcja bardziej dla dziecka niż dorosłego), a potyczki do przesuwania znaczników na planszetkach. Piącha czy skok absolutnie niczym się od siebie nie różnią w działaniu – to tylko ikonki mające identyczny efekt.
Zanim ktokolwiek zdążył zastanowić się, co my tu właściwie robimy, rozgrywka się skończyła. Warunkiem wyzwalającym bowiem koniec gry jest wspólne zdobycie 7 diamentów – mieliśmy takie „szczęście”, że zrobiliśmy to w max 20 minut, dosłownie po paru ruchach na gracza. Nie musieliśmy myśleć, zastanawiać się, na na którym kafelku stanąć. Wszystko było tak oczywiste, jakby to była rozgrywka kierowana dla 5-latków.
Od strony wizualnej niby nie można się do niczego przyczepić, za wyjątkiem niedopasowania barw komponentów (mamy różową planszetkę, ale zielone pionki/znaczniki) – na kafelkach widzimy znajome lokacje z gry, kolorki są soczyste, a drrewniane pionki kangurka z pewnością są fajniejsze niż zwykłe meeple. Tylko, czy to wystarczy do budowania klimatu?
Moim zdaniem nie. Nie można wkleić screenów z gry i liczyć na to, że to usatysfakcjonuje graczy. Mechanicznie przecież tytuł powinien się bronić, a „Kao the Kangaroo”… cóż, działa, ale będzie miał niewiele do zaoferowania graczom takim jak my – młócącym codziennie w różniaste gry familijne i średnio-zaawansowane. Ewidentnie nie jesteśmy targetem, do jakiego kierowany jest ten tytuł, ale potrafię wyobrazić sobie dzieci, którym tak nieskomplikowana rozgrywka się spodoba.
Kao the Kangaroo – tylko dla dzieciaków, które stawiają pierwsze kroki w grach
O ile w większości przypadków pierwsze wrażenie w grach planszowych wcale nie jest mylne, tak tym razem było inaczej. Bardzo chciałam dać „Kao the Kangaroo” drugą szansę. Z powodu braku chętnych do zabawy osób, nasze kolejne partyjki odbywaliśmy tylko z bratem, czyli w gronie dwuosobowym. I wiecie co? Wtedy coś kliknęło. Nie wiem, czy to kwestia po prostu nieszczęśliwie dobieranych kafli w pierwszej grze, która skończyła się nam zanim na dobre się rozkręciła, czy może tego, że wiedzieliśmy już czego się spodziewać i nie mieliśmy nadmiernie wysokich oczekiwań, ale kolejne rozgrywki były o wiele bardziej udane. Przede wszystkim faktycznie teraz udawało nam się rozegrać te 45-minutowe partie. Do tego zwracaliśmy większą uwagę na nagrody, które mogliśmy otrzymać i przez to z większym rozmysłem wskakiwaliśmy na kafelki.
W efekcie choć nadal nie czuliśmy totalnie klimatu platformówki, to jednak bawiliśmy się całkiem ok. Rzucaliśmy sobie przeciwników (ciekawe, jak da się to uzasadnić fabularnie :D), biegaliśmy po kafelki z trzema monetkami, ryzykowaliśmy, by nie przepuszczać kolejki na regenerację zdolności. Może nie było efektu wow, ani wypieków na twarzach, lecz koncepcyjnie powiedzmy, że miało to ręce i nogi. Nie mogłam jednak pozbyć się uczucia, że autorowi nie dano czasu, by rozwinął tu swoje skrzydła, poeksperymentował i wycisnął z tej licencji coś więcej. By gdzieś dodać elementy zręcznościowe, czy wielopoziomowe platformy albo jakieś fajne efekty w walce. Przesuwanie znaczników symbolizujące zużywanie umiejętności nie jest złe samo w sobie, wszak wiele gier korzysta z tego pomysłu, ale wypada jakoś blado w stosunku do oczekiwań gracza – przynajmniej tak było w moim przypadku.
Mimo lepszych doświadczeń w następnych grach, podtrzymuję zdanie, że w „Kao the Kangaroo” jest więcej oczywistości niż taktycznego rozkminiania, dlatego uważam, że dorośli po prostu nie mają tu czego szukać. Tzn. owszem, mogą potowarzyszyć dziecku w zabawie, ale zdecydowanie to młodsze pociechy będą miały tu więcej funu, podobnie jak w przypadku „Karaka” czy opisywanych niedawno „Kronik zamku Avel”.
Dla mnie ten tytuł to niestety mimo wszystko próba wyciągnięcia z licencji znanej marki wszystkiego co się da. W głowę zachodzę jaki jest sens wydawania planszówki dla dzieci, które z racji swojego wieku nie mają do Kangurka Kao żadnego sentymentu. No chyba, że są ogromnymi fanami wydanego rok temu remake’u, ale szczerze? Nie znam żadnego dziecka, które by po niego sięgnęło – raczej spotkałam się tylko z opiniami zawiedzonych 30-parolatków, dla których ta pozycja zdała się zaledwie krótkim demem ustępującym jakością współczesnym platformówkom. Mając dzieciaki w docelowym wieku osobiście celowałabym jednak w inne gry, zwłaszcza, że nawet w niższej półce cenowej można znaleźć naprawdę wiele perełek takich jak „Domek”, „Draftozaur” czy „Carcassonne”.
Kao the Kangaroo - ocena końcowa
-
6.5/10
-
7/10
-
7/10
-
6/10
-
6/10
Kao the Kangaroo - Podsumowanie
Gra, która działa i… to tyle. Czy może się podobać? Może, ale raczej tym dzieciom, które nie znają innych, współczesnych planszówek i które będą czerpały przyjemność z przesuwania znaczników na planszetkach. Klimatu platformówki szukać tu na próżno.
User Review
( vote)Za przekazanie na własność gry do recenzji dziękujemy Good Loot. Firma nie miała wpływu na treść i wyrażoną opinię.