„Zamki Burgundii” to uznana na całym świecie strategiczna gra, która w 2011 roku podbiła serca miłośników euro. 9 lat później, jej autor – Stefan Feld -, wypuścił „Zamki Toskanii” – tytuł o podobnej mechanice, ale znacznie lżejszej mechanice. Po którą z tych gier warto sięgnąć w 2023 roku?
O „Zamkach Burgundii” nasłuchałam się wiele dobrego. Kilkukrotnie byłam już od krok od ich kupna, ale zawsze wpadała mi wtedy w ręce inna okazja. I dopiero teraz, gdy w Polsce wydawnictwo Ravensburger przejęło prawa do wydania serii gier od czeskiej Alei usiadłam do nich po raz pierwszy w życiu. Zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo zarówno „Zamki Burgundii” jak i „Zamki Toskanii” nie są grami przyjemnymi dla oczu. Nie mają szałowych ilustracji, nie robią efektu wow po otwarciu pudełka, a ogrom kolorów i symboli mówi jedno – tak, to jest eurosuchar i nie oczekuj żadnego klimatu!
„Zamki Toskanii” są nowsze i bardziej okrojone z mechanik, więc wybraliśmy je na pierwszy ogień. I rany… ależ nam ta gra siadła! Dlaczego? Po pierwsze, z uwagi na przystępne reguły, które sprowadzają się do wykonywania dwóch z trzech możliwych akcji: dobrania 3 kart na rękę, zabrania z rynku płytki włości do magazynu i wyłożenia płytki włości z magazynu na swoją planszę. Te ostatnie możemy wyłożyć tylko na polu o tym samym kolorze co płytka i tylko w zamian za wyrzucenie 2 kart w tym samym kolorze (przy czym 2 karty dowolnego koloru zastępują wymaganą kartę). Nam od razu przypomniało to „Catana”.

Maciupkie grafiki nie są tu problemem – najważniejsza jest kolorystyka, a ta jak widzicie jest czytelna
Naturalnie gra Stefana Felda jest ciekawsza niż „Catan”, ale sprowadza się do tego samego – wyścigu na obszary. O ile w „Catanie” staramy się jak najszybciej zająć tereny na wspólnej planszy, tak tutaj każdy z graczy buduje własne włości. Punkty otrzymujemy za zamknięcie obszaru, czyli wyłożenie tylu płytek jednego koloru, z ilu składa się pole (od 1 do 3), ale dodatkowo, jeżeli zabudujemy cały kolor na planszy, to zyskujemy cenny bonus. Mało tego, goni nas tu również czas, ponieważ każda z trzech rund kończy się w momencie, gdy dowolnemu z graczy zejdzie 7 płytek z własnej rezerwy. A ponieważ płytki rezerwuje się niemal w każdej turze, to można powiedzieć, że cała gra najczęściej kończy się po 21 ruchach. Dla gracza oznacza to jedno – łamigłówkę, która polega na optymalizowaniu swoich akcji.
Owa łamigłówka wiąże się z kolorystyką, czyli właściwościami każdej płytki. Cechą wspólną obu „Zamków” jest bowiem fakt, że po wyłożeniu każdej płytki na swoją planszę, otrzymujemy z niej jakiś profit. I tak przykładowo szara płytka (kopalnia) daje nam marmur, czyli dodatkową akcję do wykonania, pomarańczowe wsie pozwalają nam dobrać pracownika, który zastępuje dowolny kolor karty, beżowe wozy pozwalają pociągnąć kartę z bonusem itd. Mało tego, w trakcie gry, budując czerwone miasta możemy dobrać płytki, które ulepszają nam zdolności danego koloru zwiększając ich zakres np. możemy dobierać dwie karty bonusu zamiast jednej, czy przechowywać więcej niż 1 płytkę w magazynie.
To z kolei prowadzi nas do budowania efektownych łańcuszków działań! Musimy ciągle wybierać, jaki rodzaj terenu opłaca nam się teraz zrealizować, musimy myśleć o kolejnym ruchu, zastanawiać się, czy lepiej dobrać karty i poczekać, czy jednak wyrzucić ich więcej i aktywować płytkę już teraz. Do tego zastosowano tu jeszcze całkiem spoko zasadę podwójnego punktowania – mamy dwa tory punktacji, za bieżącą rundę i tor główny. Punkty za bieżące rundy się kumulują, co sprawia, że siłą rzeczy staramy się zapunktować jak najwcześniej.
Mimo dużej decyzyjności „Zamki Toskanii” nie mają przestojów. Rozgrywka jest płynna, bardzo przyjemna i tak zbalansowana, że nie ma znaczenia, czy gracie we dwójkę czy w cztery osoby. Bardzo nam podeszła ta gra do gust, bo jest po prostu syta i satysfakcjonująca, a trwa ok. 45 minut do 60 minut. Jak na strategię Felda to naprawdę dobry wynik :-).
Zamki Toskanii – komu się także spodobają?
Odpowiadając na pytanie zawarte w tytule tego artykułu, skrótowo przedstawiam poniżej argumenty przemawiające na korzyść „Zamków Toskanii”:
- płynna rozgrywka, bez downtime’u
- nieskomplikowane, przystępne zasady – nawet dla początkujących graczy!
- uczą optymalizowania ruchów – aspektu przydatnego w bardziej zaawansowanych tytułach
- zdecydowanie nie nudzą nawet graczy średniozaawansowanych ze względu na dużą decyzyjność
- pełna rozgrywka zajmuje mniej niż 60 minut – sięgamy po ten tytuł, gdy mamy ochotę na sytą, ale niedługą partyjkę
- zajmują znacznie mniej miejsca na stole niż „Zamki Burgundii” i setup jest także szybszy
- „Zamki Toskanii” są trochę tańsze – kosztują ok. 130 zł (sprawdź aktualną cenę)
Minusy?
- estetyka – to nie jest najładniejsza gra strategiczna jaką możecie kupić ;-)
- regrywalność – jest całkiem w porządku, my zasiadamy do gry chętnie, ale nie ma tu trybu solo ani dodatkowych wariantów (pod tym kątem „Zamki Burgundii” wypadają lepiej.
Zamki Burgundii – łoo jakie to dobre!
Choć mnie długie instrukcje nie przerażają, to moich najbliższych współgraczy już bardzo i przez to unikam najbardziej zaawansowanych gier. Gdy pokazałam im obie pozycje Felda i powiedziałam, że „Zamki Burgundii” są podobno super, ale mają 16-stronicową instrukcję to od razu ich entuzjazm przygasł. „Czy ja to ogarnę”?, „O nie…będziesz tłumaczyć godzinę” itd. Natomiast gdy pograliśmy już w „Zamki Toskanii” i bardzo się one wszystkim spodobały to w końcu wyruszyliśmy do Burgundii. I od razu uprzedzam – nie bójcie się instrukcji, bo z tych 16-stron kilka odpada na inne warianty. Natomiast musicie się nastawić na to, że nawet po x grach, wciąż do tego manuala będziecie zerkać chociażby z powodu ikonografii klasztorów, czyli żółtych płytek.
W „Zamkach Burgundii” mamy 6 rodzajów płytek z czego aż dwa kolory występują w różnych wariacjach – o ile do beżowych płytek mamy ściągę na planszetce i łatwiej je przyswoić z uwagi na kolorystykę sugerującą, co dany budynek robi, tak kilkanaście płytek klasztorów zapamiętać raczej nie sposób. No, chyba, że zamierzacie tłuc w jedną grę codziennie to może wtedy coś w głowie z tej symboliki zostaje. Oczywiście prócz samej ikonografii w grze zdecydowanie dzieje się więcej niż w „Zamkach Toskanii”.
Po pierwsze nie ma tu kart, lecz kości, których używa się do wykonania danej akcji – możemy rezerwować nimi płytki z zasobów ogólnych, wstawiać je na swoje planszetki i wysyłać towary. Istotne są tu wartości kości, a ponieważ nie ma tu przerzutów, to jedyną pomocą neutralizującą los są żetony pracowników, pozwalających modyfikować wynik. Te jednak pozyskać wcale nie tak łatwo, podobnie jak srebrne monety używane do zakupu płytek z cennego bo nie wymagającego kości o odpowiedniej wartości czarnego obszaru.
Po drugie, dzięki większej liczbie budynków możemy budować ciekawsze łańcuszki jak i strategie punktowania. W przeciwieństwie do „Toskanii” tutaj możemy bowiem zyskać sporo punktów także na koniec, jeżeli zdobędziemy płytki, które punktują za określone rzeczy. Czuć także, że ważniejsza jest tu kolejność ruchu – pierwszy gracz ma zawsze przewagę ponieważ rynek nie jest uzupełniany na bieżąco, dlatego dobrze jest rywalizować z sobą także na torze kolejności poprzez wysyłanie statków handlowych. Charakter wyścigu jest także odczuwalny z powodu bonusów za ukończenie całego koloru płytek, ale nie ma tu tej adrenaliny związanej z wywołaniem ostatniej rundy, ponieważ gra zawsze kończy się w tym samym momencie – po 5 rundach.
Natomiast siadając do tej gry nigdy nie wiadomo na wstępie, jak będzie w finale wyglądało nasze królestwo – nie da się założyć, że „o, to tym razem pójdę mocno w klasztory”, bo nigdy nie przewidzimy co wypadnie nam na kościach i jakie płytki wybiorą inni gracze. Taktykę zawsze analizuje się na bieżąco i czerpie frajdę z wykorzystywania sytuacji. To niby to samo co w „Zamkach Toskanii”, ale na głębszym poziomie. A ponieważ kości nas tu ograniczają, to i przemyślenia są dłuższe, bo po rzucie siadamy i analizujemy jak najlepiej wykorzystać każdą kość. I to sprowadza się nie tylko do bardziej satysfakcjonującej gry, ale i downtime’u. U nas z rozkładaniem gry mijają zawsze bite 2 godziny w składzie czteroosobowym, ale na szczęście w ogóle nie czuje się tutaj tego upływu czasu. Natomiast czuć, gdy ktoś zaczyna zamulać i stopuje kolejkę przed każdym ruchem. Grześka musimy za każdym razem popędzać, bo gra tak, jakby próbował obliczyć rachunek prawdopodobieństwa do każdej możliwej opcji.
To, czym „Zamki Burgundii” osobiście mnie ujęły jest spora regrywalność. Mamy tu wiele różnych planszetek terenu. Mamy warianty zaawansowane, w których dorzucane są nowe płytki włości, posterunki, które dają ekstra bonusy przy łączeniu ich z innymi płytkami, szlaki handlowe, które urozmaicają sprzedaż towarów. Wreszcie jest nawet doskonały tryb drużynowy oraz wariant solo. Naprawdę polecam edycję Big Box z wszystkimi wymienionymi dodatkami (czyli właśnie tę od Ravensburgera lub Rebela), bo to właśnie z nimi ta gra przepięknie rozwija skrzydła i pozwala modyfikować gameplay do własnych potrzeb. Warto zauważyć, że starsza edycja gry miała inną, znacznie gorszą oprawę. Nowa może też nie jest oszałamiająca, ale dzięki ilustrowanym planszetkom i planszy głównej oraz intensywniejszym barwom na pewno nikogo nie odrzuci.
„Zamki Burgundii” w moim domu szybko zdobyły zaszczytne miejsce. Sięgamy po ten tytuł zawsze wtedy, gdy mamy te 2 godziny czasu wolnego i ochotę na klasyczne, dopracowane i przyjemne euro. To jeszcze na koniec szybkie podsumowanie, dlaczego warto sięgnąć po tę grę względem „Zamków Burgundii”:
- ciekawsza oprawa wizualna
- wyższa regrywalność (dużo dodatków do wyboru modyfikujących zasady)
- świetny tryb drużynowy i tryb solo
- głębia rozrywki – idealna opcja dla graczy średniozaawansowanych
Kto może się od niej odbić?
- gracze początkujący za sprawą bardziej skomplikowanych zasad i ikonografii
- osoby nie lubiące przestojów
- osoby oczekujące klimatu (trzeba dużo wyobraźni, by poczuć, że chodzi o rozwijanie średniowiecznych miast)
Why not both?
Gdybym mogła wybrać dla siebie tylko jedną z tych gier, brałabym „Zamki Burgundii” – różnica w cenie (sprawdź aktualną cenę „Zamków Burgundii”) nie jest aż tak wielka, a za Burgundią przemawia mi regrywalność i ładniejsza oprawa. Natomiast mając obie gry wcale nie jest tak, że gramy częściej właśnie w ten tytuł, ponieważ mimo swoich podobieństw obydwie gry dają nam inne doznania i pasują na „okazje” innego typu. Nie zawsze chce nam się rozkładać „Zamki Burgundii”, a grając z kimś nowym też wybierzemy najpierw „Zamki Toskanii”, bo zwyczajnie szybciej się je tłumaczy. Szczerze polecam obydwie gry, chyba, że dopiero odkrywacie rynek współczesnych gier planszowych – wtedy lepiej nie pakować się od razu w cięższe euro. Ale prawda jest taka, że koniec końców „Zamki Burgundii” i tak u Was wylądują. 17 miejsce w rankingu BoardGameGeeka nie wzięło się z niczego. To perełka, którą miłośnicy eurasków muszą mieć.