Gdy patrzę na urokliwe, szwajcarskie miasteczko Gruyères, z tego samego okna, z którego pewnie nie raz spoglądał Giger, nie mogę się nadziwić skąd w pracach mistrza aż tyle mroku. Zapraszamy Was na małą wycieczkę po wspaniałym domu, który aktualnie pełni funkcję muzeum mieszczącego największą kolekcję prac artysty. To kraina pełna niesamowitości...
Giger chyba nie mógł wybrać sobie bardziej kontrastowego otoczenia do prezentacji swoich dzieł, niż pełnego słońca, zapachu serów i dźwięku krowich dzwonków miasteczka Gruyères w Szwajcarii. Na próżno szukać w tym miejscu mroku, psychodelii czy czegokolwiek przerażającego. Ale może właśnie dlatego artysta tak bardzo pokochał ten krajobraz, że postanowił na zawsze zostawić w nim ślad. W 1998 roku, gdy miał już wystarczające środki finansowe, zakupił liczącą cztery wieki willę Chateau St Germain i uczynił z niej muzeum, w którym do dzisiaj znajduje się największa kolekcja jego prac oraz prywatny zbiór zdobytych przez niego dzieł innych artystów. Podczas naszego krótkiego pobytu w Szwajcarii mogliśmy odwiedzić to niezwykłe miejsce i choć w środku nie można było robić zdjęć, postanowiliśmy przybliżyć Wam klimat, który tam panuje.
Samo miasteczko powitało nas upalnym słońcem. Po dość stromej wędrówce pod górę, przechodzi się pod wysoką bramą i dociera na rozległy, średniowieczny ryneczek z fontanną przyozdobioną czerwonymi pelargoniami. W lipcu jest tu mnóstwo turystów więc panuje tu gwar wymieszanych języków. Muzyka, którą odgrywają na żywo uliczni artyści natychmiast przenosi nas myślami do Francji, skąd w zasadzie jest tu całkiem niedaleko.
Muzeum znajduje się nieco głębiej, skryte w cieniu szarej, obdrapanej kamienicy. To miejsce jest tak niepozorne, że gdyby nie szyld i znajdujące się przed nim rzeźby Gigera, nigdy nie przypuszczałabym jakie w jego środku kryją się „potwory”. Po przejściu przez szklane drzwi atmosfera się diametralnie zmienia. Czuć delikatny chłód, a oczy mogą odpocząć w kameralnym mroku. Miła pani z obsługi sprzedaje nam bilety i już po chwili możemy kroczyć schodami ku górze pełnej sekretów.
Już sam widok stopni wywołuje miłe dreszcze. Ich czarna faktura pasuje do biomechanicznego stylu artysty. Na każdym kroku widać detale, nad którymi pracował Giger, gdy tworzył to muzeum. Myślę, że miał olbrzymie szczęście, że mógł je osobiście zaprojektować. Wielu artystów nigdy nie doczekało się za życia własnych galerii.
Całe posadzki to jedno wielkie arcydzieło, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że poczujecie się tu jak na statku Obcych. Absolutnie nie. Wbrew pozorom panuje tu dziwnie przyjazna atmosfera, skłaniająca do refleksji. To trochę tak, jakbyście chodzili po strychu dawnego, trochę świrniętego przyjaciela i wdychali kurz, przy przeglądaniu jego pamiątek.
Li II – jeden z najbardziej znanych obrazów H.R. Gigera
Każdy kolejny pokój wywołuje w nas zachwyt. Na publikacjach dostępnych w sieci czy tradycyjnych albumach nie widać nawet połowy detali, które porażają przy pracach rozciągających się na całą ścianę. Zbliżając twarz do takich obrazów jak Necronom, serii Li czy szkiców do „Diuny” Jodorowsky’ego widać drobiazgowość wykreowanych struktur, te wszystkie kosteczki, zadrapania, metaliczne części, których nawet nie potrafią nazwać. To wszystko fascynuje, wciąga jak magnes, budzi niekiedy i obrzydzenie i równocześnie podnieca.
Ale głównie napełnia smutkiem i melancholią. Ubierający się na czarno od najmłodszych lat Giger na wszystkich wywiadach nagranych na wideo wydaje się bardzo sympatycznym, uśmiechniętym człowiekiem. Jak sam twierdził miał wspaniałe dzieciństwo. Skąd więc w jego obrazach i rzeźbach tyle koszmarów? Obserwując brzuchy kobiet wypełnione kolcami, rozrywające ciało potwory, satanistyczne symbole i akty seksualne w najbardziej groteskowych kombinacjach można by rzec, że Giger miał jakąś psychozę. Nigdy nie stwierdzono jednak u niego żadnych problemów ze zdrowiem psychicznym. Artysta miał po prostu olbrzymią wyobraźnię i zamiłowanie do mroku. Już jako dziecko, gdy pomagał ojcu w aptece zafascynował się modelem ludzkiej czaszki, a później starożytnymi metodami mumifikacji. Ostatecznie inspirację czerpał z dzieł Lovecrafta czy Becketta, a także Salvadora Dali. Wiele jego prac odzwierciedla lęk do kobiet, do którego otwarcie się przyznawał. Artysta wspominał również, że wizje przychodziły do niego także podczas koszmarów.
Giger płynnie poruszał się w świecie, do którego nikt z nas nie pragnąłby wejść. Gdy przekroczyliśmy próg specjalnego tzw. czerwonego pokoju, w którym wywieszone były szkice z młodszych lat twórczości artysty nawiązujące w oczywisty sposób do sadomasochizmu poczuliśmy się nieswojo. To tak, jakbyśmy wchodzili do najbardziej intymnych zakamarków umysłu Gigera, pornografii tak brutalnej, że wręcz wykręcającej mózgi. Pomyślcie sobie teraz, że skoro jego prace szokują współczesnych ludzi, przyzwyczajonych do grozy i erotyki, to jak musiały być odbierane kilkadziesiąt lat temu? Pierwsza wystawa Gigera została opluta przez jego rówieśników na studiach. Jak w przypadku wielu geniuszy, jego prace zaczęto doceniać nieco później.
Przełomowym momentem okazała się współpraca z Ridleyem Scottem na planie „Obcego„. Reżyser dostrzegł przypadkiem „Necronomicon”, gdzie Giger prezentował ilustracje nawiązujące m.in. do przerażającej, kosmicznej formy życia i zakochał się w drapieżnym Ksenomorfie. Tak jak my wszyscy. Mieliśmy okazję zobaczyć na żywo Oscara, którego Giger otrzymał za efekty specjalne do tego filmu – w pełni zasłużona statuetka.
Prace Gigera są bardzo plastyczne, prawda? Postacie wydają się nieraz wychodzić z tła, wszelkie światło-cienie są idealnie rozrysowane…To dlatego, że artysta studiował architekturę i był jednocześnie genialnym rzeźbiarzem. W muzeum mogliśmy podziwiać modele Obcego w skali 1:1, przerażający Ghost Train, czyli pociąg skonstruowany z czaszek i absolutnie przewspaniały zestaw mebli (cena jednego z takich foteli to, bagatela, 127 tys. zł).
Mieliśmy też okazję posiedzieć przez chwilę w ogrodzie na tyłach muzeum, z którego rozciągał się widok na miasteczko i pobliski kościół. Jak widzicie, nawet tutaj goniły nas cementowe kręgosłupy. Nie możemy też nie wspomnieć o poddaszu, na którym została zgromadzona prywatna kolekcja Gigera. Znaleźliśmy w niej fantastyczne, kolorowe prace surrealistów przypominające azteckie wzory (wybaczcie, nazwisk już nie zapamiętaliśmy), a także rzeźby i obrazy przypominające dorobek artysty. Jedno skrzydło poświęcone zostało zdjęciom Annie Bertram, fotograf rozmiłowanej w gotyckich klimatach i strojach, niekiedy jakby żywcem wyjętych z fantazji Gigera.
Jeszcze jedna atrakcja czekała na nas tuż po wyjściu z muzeum. Jest nią maleńki, ale jedyny w swoim rodzaju bar, który został zaprojektowany przez Gigera. Można spróbować w nim zarówno „facehugger shota”, jak i tradycyjnej kawy. Na zewnątrz uwagę przyciągają olbrzymie, oprawione w kościane elementy okna wykuszowe, przy których ustawione są stoliki.
Nic nie jest tu „zwyczajne”. Od posadzki, poprzez parapety, aż po sam widowiskowy sufit – wszędzie czuć rękę mistrza. Wnętrze jest chłodne i zaciemnione, ma się wrażenie przebywania w jaskini. Gdyby nie kolorowe ubrania turystów i widoki z ulicy można by pomyśleć, że człowiek przeniósł się na chwilę do wnętrza statku Obcych.
Jeśli kiedykolwiek będziecie w okolicy Lozanny, Berna czy Montreux, nawet się nie zastanawiajcie, tylko śmiało odbijcie na Gruyères. Warto na własne oczy zobaczyć cały dorobek artysty, by nabrać jeszcze większego szacunku i podziwu dla jego twórczości.
Wpis dedykujemy naszym przyjaciołom, Magdzie i Maciejowi, którzy zrobili nam tą wycieczką przepiękną niespodziankę. Love!