wCZYTAJ SEN to nowy cykl publicystyczny, w którym zapraszamy do podróży w wyjątkowy wymiar. Zawarte tu przygody będą często nielogiczne, surrealistyczne i niedokończone, ale łączy je jedno - przyśniły się nam naprawdę. Jeśli masz odwagę, zajrzyj nam do głowy...
Otwieram oczy i kroczę po ciemnym asfalcie. W dłoni podzwaniają radośnie klucze, a ożywczy wietrzyk owiewa przyjemnie twarz. Już niewiele kroków dzieli mnie od auta, którym za chwilę pojadę do domu. W taką letnią noc, jak w tę, nic złego nie może się wydarzyć. Na parkingu jest ciemno, jedynie w bliskim sąsiedztwie ulicy znajduje się betonowy, jasny budynek. Wiem, że to jakieś laboratorium, ale nigdy tam nie byłam. Gdy wpatruję się w ten dominujący w krajobrazie gmach, ktoś chwyta mnie pod ramię. Brunet w koszuli w hawajskie kwiaty szczerzy się na mój widok i wesołym głosem zagaduje:
– Gdzie tak się spieszysz? Do domu?
– Mhm. To był długi dzień – odpowiadam, choć przecież on dobrze o tym wie. Pracujemy razem w tej samej firmie. Jestem zmęczona i chcę tylko dojechać do domu i się położyć.
– Słuchaj, a może byśmy tak… – końcówkę jego zdania zagłusza ryk syreny alarmowej dobiegający z głośników rozmieszczonych na parkingu. Znamy ten sygnał. To zapowiedź zbliżającego się trzęsienia ziemi. Jesteśmy już tuż przy moim samochodzie, ale zgodnie z zasadami bezpieczeństwa powinniśmy schronić się w najbliższym budynku. Najbliżej jest tylko laboratorium. Patrzymy na siebie w milczeniu, przepełnieni strachem, po czym chwytamy się za ręce i biegniemy w stronę bramy wejściowej betonowego kolosa.
Gdy jesteśmy tuż pod nią, z budynku zaczynają wybiegać ludzie w białych fartuchach – bez wątpienia naukowcy. Krzyczą w przerażeniu, choć ziemia jeszcze nie zaczęła się trząść.
– Nie w tę stronę! – wrzeszczę starając się przebić przez dźwięk syreny. Próbuję zawrócić kilku uciekinierów, ale wyszarpują się z nieludzką mocą, pędząc na złamanie karku na zabójczą, otwartą przestrzeń.
– Zostaw ich, musimy wejść głębiej! – odciąga mnie od nich mój towarzysz. Jeszcze próbuję zatrzymać po drodze ostatnich ludzi, ale w końcu kapituluję. Są za bardzo wystraszeni by myśleć logicznie. A przecież to ludzie nauki, powinni być obeznani z procedurami i zachowywać chłodny umysł, nawet w takich stresujących sytuacjach.
Alarm nagle cichnie, albo to my jesteśmy już tak daleko od wejścia, że go zwyczajnie nie słyszymy. Nawet nie zauważyłam kiedy wewnętrzne oświetlenie zgasło i włączył się tryb awaryjny. Teraz ściany i podłogę spowija czerwone podświetlenie. Posuwamy się wzdłuż korytarza w milczeniu, czekając w napięciu na pierwsze wstrząsy, ale nic takiego nie następuje. Zadziwiające, ale korytarz nie posiada żadnych drzwi, po prostu zawija się co kilkadziesiąt kroków, jak jakiś betonowy labirynt.
Nagle naszym oczom ukazuje się podłoga pokryta mnóstwem krwi i momentalnie znów chwytamy się za ręce. Po raz pierwszy łapię się na myśli, że syrena wcale nie musiała być zwiastunem trzęsienia ziemi i że naukowcy słusznie wybiegali stąd w takim pośpiechu. Co tu się mogło stać? Nie muszę czekać długo na odpowiedź. Zza zakrętu dobiega nas dziwny hałas, jakby ludzkiego, chrapliwego oddechu, rzężenia i…mlaskania. Nie potrafię ruszyć się z miejsca. Mój kolega spogląda mi w oczy, puszcza moją rękę i zaczyna zbliżać się do tej przerażającej niewiadomej. Chcę mu powiedzieć, by tego nie robił, ale strach paraliżuje mi mowę.
W momencie gdy wchodzi za zakręt słyszę nieludzki pisk, jakby ryk jakiegoś zwierzęcia. Ten odgłos miesza się z krzykiem mojego przyjaciela, który szybko zawraca w moim kierunku. Nie musi mi mówić, że czas brać nogi za pas. Moje ciało działa jak maszyna, odwracam się i biegnę przed nim tą samą drogą, z której przyszliśmy. Słyszę człapanie własnych butów- piszczących po posadzce trampek-, głośny oddech mojego towarzysza i jeszcze jeden, dziwny dźwięk, jakby galopującego zwierzęcia. Odwracam się tylko na moment, by zobaczyć potwora, który nas ściga. Ma kraciastą koszulę zabrudzoną krwią, zniekształcone złością rysy twarzy i dziwnie powykręcane kończyny – biegnie mocno pochylony, z rękami przy posadzce niczym goryl. Jego zaślinione wargi są coraz bliżej.
Nagle wbiegam przez jakieś drzwi, a mój towarzysz wybiera inną drogę.
– Uciekaj! – krzyczy i rozumiem już, że chce w ten sposób odwrócić uwagę potwora. Nie zwalniam tempa przebijając się przez kolejne korytarze. Nagle wbiegam z impetem do olbrzymiej, betonowej hali z licznymi rozgałęzieniami, a moim oczom ukazuje się koszmar.
Wszędzie pełno jest ludzi uciekających przed podobnymi stworzeniami. Stoję w tym morzu chaosu szukając nowej drogi ucieczki. Widzę jedną grupę wbiegającą po schodach i obieram ten sam kierunek. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej, a odgłosy walki powoli cichną. Na szczycie dołączam do brudnych i zapłakanych ludzi, którzy siłują się z metalową siatką odgradzającą ich od dalszego korytarza.
– Co…? Kto…? – próbuję zapytać ich sensownie o to, co się tu tak naprawdę dzieje, ale płuca odmawiają mi posłuszeństwa. Dyszę tylko jakbym przebiegła maraton i spoglądam na najbliżej stojącego, młodego chłopaka.
– To co zwykle. Prowadziliśmy tu badania, nad wirusem, który wymknął się spod kontroli. Kontakt fizyczny z zarażonym zamienia w… w to coś co widziałaś na dole. Jest żądne krwi, ale głupie. Jak wściekłe, głodujące zwierzę.
– Ale brama… naukowcy zostawili ją otwartą. Oni wszyscy… to się przedostanie na świat! – odzyskuję mowę przypominając sobie wszystkie filmy o zombie. – Musimy walczyć!
– To wracaj tam i walcz głupia kobieto! – rzuca hardo grubszy mężczyzna z rozciętą wargą. – Zamienisz się w to gówno w kilka sekund… Nie mamy żadnej broni dystansowej. Musimy uciekać dalej, aż nas nie znajdą… – reszta osób wydaje się mu przytakiwać, więc i ja milknę zaczynając rozglądać się po pomieszczeniu. Możemy albo zniszczyć tę siatkę, albo wracać schodami w dół. Ta druga opcja nie wchodzi w grę. Zaglądam przez barierkę, jednak dół spowija ciemność. Widzę tylko najbliższe elementy tej okrągłej klatki schodowej. Nagle dostrzegam kilka pięter niżej jakiś ruch. W tej samej chwili znów rozlega się ten charakterystyczny wysoki pisk, którego nie zapomnę już nigdy w życiu…
– Nadchodzą! – krzyczę i wszystkie odpoczywające na podłodze osoby, zrywają się i znów napierają na siatkę. To bez sensu. Nigdy jej nie zerwiemy, jest zbyt mocna, jak ze stali. Potwory są coraz głośniejsze, ich tupanie jeży mi włosy na karku. Spoglądam w górę i już wiem, gdzie leży rozwiązanie. Tuż pod wysokim sufitem znajduje się wąski prześwit między nim, a siatką. Dlaczego nikt wcześniej tego nie zauważył? Podchodzę do ów młodego chłopaka, który odezwał się do mnie wcześniej i pokazuję mu, że wystarczy wspiąć się na siatkę, by przejść na drugą stronę. Jako pierwszy wdrapuje się po niej i po chwili macha już do nas uradowany stojąc bezpiecznie na podłodze.
Teraz wszystko trwa ułamki sekund. Podsadzamy niższe osoby, wdrapujemy się sobie na ramiona, a gdy pierwszy potwór dobiega do siatki, ostatnia osoba zeskakuje na drugą stronę. Zmutowani naukowcy ranią się do krwi o stalowe pręty, wściekle próbują przecisnąć dłonie między zbyt wąskimi oczkami siatki i ryczą jak opętani. Udało się. Jesteśmy ocaleni…
Kontynuujemy wędrówkę ciemnymi korytarzami, aż w końcu docieramy na coś w rodzaju betonowego tarasu. Podchodzę do jego krawędzi i oprócz stalowego nieba widzę szare, obdrapane, betonowe ściany układające się na kształt długiego prostokąta. Stoimy na najwyższym tarasie budynku przypominającego futurystyczny, lecz mocno zaniedbany stadion, na którym zamiast trybun z krzesłami umieszczono zwykłe, betonowe pochylnie. Wzdłuż krawędzi rozmieszczone są inne tarasy, na których także stoją ludzie. Krzyczą coś do nas, ale jesteśmy zbyt daleko, by ich zrozumieć.
Szybko dostrzegam, że tego architektonicznego dziwactwa nie da się obejść, jego środek przepołowiony jest wysoką ścianą, która odgradza nas od drugiej części. Dół zalany jest brudną, zielonkawą wodą, w której centrum znajduje się niewielka budka zakończona kratką ściekową. Woda zdaje się wyciekać przez to miejsce, jest tam bardzo wzburzona, jak u podnóża wodospadu. Przy ścianach jest nieco ziemi, którą porasta bujna roślinność. Ruiny zamkniętego ekosystemu. Nie mamy wyboru – musimy zejść na dół. Może uda się nam wyjść przez ściekowy odpływ?
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Przechodzimy ostrożnie przez barierkę i zsuwamy się po pochyłych powierzchniach, próbując się łapać wystających elementów, by spowolnić opadanie. Zdzieram sobie skórę na dłoniach, ale nie to przeraża mnie najbardziej. Dopiero teraz widzę jak ostro spadają poszczególne bloki „trybun”. Bez liny nie wejdziemy na górę z powrotem. Poobijani docieramy na dół „stadionu”. Ziemia jest wilgotna i grząska. Ledwo starczyło miejsca dla wszystkich. Woda skutecznie odgradza nas od pozostałych brzegów budynku. Chce mi się strasznie pić, ale smród i kolor ścieków odrzucają mnie od takiej degustacji. Ciekawe, czy tamta grupa lepiej trafiła? Może po drugiej stronie budynku jest wyjście?
Najmłodszy z grupy, ów chłopak, który jako pierwszy wspiął się na siatkę podnosi kij z ziemi i wrzuca go do wody. Unosi się on leniwie w kierunku ściekowej kratki.
– Dasz radę – mówi już mniej nadęty niż ostatnio grubas – Nurt nie wydaje się mocny.
Chłopak ściąga koszulkę i buty i rzuca je na trawę. Wchodzi powoli do wody krzywiąc się z obrzydzenia. Gdy breja sięga mu do pasa, zaczyna płynąć w kierunku kratki. To nielogiczne, ale wszyscy wierzymy, że będzie ona przerdzewiała na tyle, by łatwo dała się zniszczyć. Po kilku minutach chłopak dociera na miejsce i zaczyna szamotać się z kratą, ta jednak ani drgnie. Jest kompletnie przyspawana do krawędzi kanału. To koniec. Umrzemy tu z głodu…
W przypływie rozpaczy tracę poczucie czasu. Nie wiem już czy stoimy tak 15 minut, godzinę, czy dobę. Część osób skubie bezradnie drzewną korę, inni siedzą z opuszczonymi głowami na ziemi, jeszcze inni, tak jak ja, próbują wejść z powrotem na górę. Tak jak myślałam – to bezcelowe. Ściany, choć betonowe, a nie szklane, są położone pod zbyt ostrym kątem, by dało się po nich wspiąć. Próbuję po niej pełznąć, znaleźć jakieś podparcie dla nóg, ale wciąż zsuwam się na dół. Wtedy podchodzi do mnie ten sprytny dzieciak i podaje skonstruowaną z gałęzi i jakichś wodnistych roślin prowizoryczną drabinę. Przystawiamy ją do krawędzi i rozpoczynam wspinaczkę. To działa! Konstrukcja lekko chwieje się na boki, ale zdaje egzamin. Od pewnego momentu kąt nachylenia ścian zmienia się i mogę po nich wchodzić swobodniej, już bez użycia drabiny. Dochodzę aż na samą krawędź muru odgradzającego nas od reszty świata.
Okropnie tu wieje, a krawędź jest tak wąska, że nie mogę zmieścić na niej dwóch stóp. Spoglądam w dół na zadzierających do mnie głowę towarzyszy niedoli. Nie sądziłam, że widok takiej wysokości mnie sparaliżuje. Próbuję stanąć wysuwając jedną nogę do przodu, ale wtedy spoglądam na prawą stronę, tam, gdzie powinnam zobaczyć świat zewnętrzny. Nagle mur, na którym stoję zaczyna się chwiać, albo to tylko moja wyobraźnia. Przypominam sobie jak w parku linowym sparaliżował mnie strach przed wysokością, gdy zobaczyłam, jak chwieje się drewniany most, po którym musiałam przejść. Upadam na kolana, a potem rozciągam się płasko, obejmując dłońmi krawędzie muru. Wiatr szumi mi w uszach, a w żołądku przewraca się z nerwów. Spadnę, zaraz spadnę i roztrzaskam się na kawałki! Gdy ostatkiem wolnej woli obracam głowę, by spojrzeć poza otaczające nas ściany, kątem oka dostrzegam opuszczone, wymarłe miasto pozbawione świateł i jakichkolwiek ludzi. A potem zamykam oczy i spadam, czując jak część mnie zostaje tam, na górze…