MCU wreszcie doczekało się produkcji z superbohaterką w roli głównej. Trochę długo to trwało – tym bardziej, że przecież poznaliśmy już takie postaci jak Czarna Wdowa czy Scarlet Witch. Niestety zawsze były one w cieniu swoich męskich pobratymców i przez to nigdy nie wysunęły się na pierwszy plan. Teraz nadszedł czas to zmienić, jednak czy „Kapitan Marvel” ma coś ciekawego do pokazania w bardzo mocno eksploatowanym gatunku superhero?
Vers od sześciu lat jest trenowana i przygotowywana do wstąpienia w szereg elitarnych jednostek Najwyższego Intelektu rasy Kree. Dziewczyna robi wszystko żeby szkolenie zakończyło się sukcesem, ponieważ wierzy, że sporo zawdzięcza swoim opiekunom – to oni ją przygarnęli i dali jej nadnaturalne moce, z których jednakże nie pozwolili skorzystać. Kiedy wreszcie zostaje wysłana wraz ze swoim oddziałem na poważną misję okazuje się, że wszystko idzie nie tak jak powinno. Ostatecznie osamotniona Vers trafia na planetę C-35, czyli na zadupie galaktyki przez niektórych zwane Ziemią, gdzie odkrywa swoją prawdziwą przeszłość i przeznaczenie.
Wielu może zadać pytanie czy MCU w ogóle potrzebuje kolejnej postaci, skoro wiele z tych już znanych jest wciąż słabo rozwinięta. Kevin Feige chyba postawił sobie za punkt honoru wprowadzenie tylu postaci z Marvela na salony kinowe ile tylko się da i sukcesywnie krok po kroku realizuje swoją wizję – swoją drogą ciekawe czy widzi gdzieś jakiś spektakularny finał całej swojej superbohaterskiej epopei. Jednak „Kapitan Marvel” to nie tylko zachcianka Feige’a – to przede wszystkim kolejna okazja żeby przesunąć granice opowieści trykociarskich poza wysłużoną już Ziemię.
Pierwszym takim krokiem byli „Strażnicy Galaktyki”, w planach mamy film „The Eternals”. Również Kapitan Marvel będzie miała swoje do powiedzenia w tej kwestii – trzeba bowiem wymyślić coś nowego. gdy opadnie już pył po ostatecznej bitwie z Thanosem.
Zacznijmy może od tego,, co ewidentnie sprawiło mi sporo radości podczas seansu tego filmu. Przede wszystkim Brie Larson wbrew opiniom niektórych dobrze odnajduje się w tej produkcji. Kiedy trzeba jest poważną wojowniczką, dla której liczy się tylko wykonanie zadania, jednak równie często pokazuje bardziej wyluzowane oblicze, nie tylko żartując, ale pokazując różne spektrum emocji. Przez całą długość seansu jest jednak przede wszystkim żółtodziobem, takim trochę naiwnym dzieckiem, które ma do odkrycia nie tylko cały swój potencjał, ale również prawdę kryjącą się za swoim pochodzeniem. U Brie nie widać jakiegoś nadęcia czy spinania się.
Zresztą to samo można powiedzieć o innych ważnych aktorach. Samuel L. Jackson ewidentnie bawi się swoim sporo młodszym Nickiem Furym, ukazując go w takich barwach, że momentami kojarzyło mi się to wręcz z „Pulp Fiction.” Również Ben Mendelsohn, choć nie pojawia się zbyt często, to większość scen z nim związanych jest ciekawa i dobrze zagrana. Najlepszy jednak jest tutaj Jude Law jako Yon-Rogg – mentor Vers, a w zasadzie powinienem napisać Carol Danvers. Cieszy mnie, że ten doświadczony aktor nie podszedł po macoszemu do produkcji superbohaterskiej, tylko wyciska ze swojej postaci ile tylko się da. To on błyszczy w wielu scenach i nie raz przyćmiewa innych aktorów.
Bardzo podobał mi się też pomysł odejścia od typowego schematu superzłoczyńcy. To coś, co w produkcjach Marvela zaczyna być interesujące. W „Kapitan Marvel” bardziej chodzi o konflikt idei niż o standardowe podbijania świata/galaktyki/wszechświata. Nawet samo końcowe starcie jest takie… mało spektakularne. Cały czas w tym filmie chodzi o motyw dorastania bohatera i pod tym kątem jestem bardzo ciekaw jak swoją postać wykreuje Brie Larson w „Avengers: Koniec gry”. kiedy to Carol Danvers powinna być już o wiele bardziej doświadczona i pewna siebie.
W dobry sposób rozwiązano też kwestię nawiązań do MCU – nie są one nachalne i na szczęście dotyczą tylko kilku pierwszych filmów z serii. Jedynie za kompletnie niepotrzebny pomysł uważam pojawienie się Ronana znanego z pierwszej części „Strażników Galaktyki” – nie dość, że występuje jedynie w kilku scenach, to jeszcze mało co wnosi do obrazu. Na pocieszenie dodam, że kot Goose jest cichym bohaterem „Kapitan Marvel.” Choć niektóre sceny ewidentnie były nakręcone w stylu „ej, patrzcie, jest ten kot na ekranie, więc MUSICIE zacząć się śmiać”, to większość z nich jest autentycznie zabawna, a niektóre wręcz potrafią wywołać nagły atak głośnego śmiechu.
Co w takim razie niespecjalnie zagrało w tym filmie? Przyznaję, że oczekiwałem sporej ilości smaczków związanych z latami 90-tymi. Niestety tego było jak na lekarstwo: może z dwa żarty odnośnie technologii, trochę dowcipkowania z popkultury i tyle. Gdzieś tam zobaczyłem stary komputer, przez miasto przyjechały stare samochody, pojawiła się wypożyczalnia VHS. Potencjał był, ale nie został wykorzystany. Duża w tym wina tego, że większość akcji „Kapitan Marvel” dzieje się daleko od cywilizacji. Ma to swoje uzasadnienie, bo przecież jesteśmy długo przed pierwszym „Iron Manem” i nikt nie zna jeszcze superbohaterów, ale film traci przez to sporo ze swej tożsamości. To mógł być obraz tak samo wyróżniający się z tłumu jak obydwie części „Strażników Galaktyki” czy ostatni „Thor: Ragnarok”. Niestety niewiele z tego wyszło nad czym mocno ubolewam – zwłaszcza jako fan lat 90-tych.
Przez większość seansu czekałem żeby zobaczyć tą najpotężniejszą członkinię późniejszych Avengersów… i w sumie się nie doczekałem. Owszem, Kapitan Marvel odkrywa sporą część swoich umiejętności (ciekawe do jakiego stopnia), ale cała sekwencja z tym związana trwa dosłownie kilka minut. Za mało żeby wzbudziło to mój zachwyt i oczekiwanie na pojawienie się jej u boku Avengersów. Zamiast tego zobaczyłem bohaterkę, która ma swój potencjał i na pewno godnie wspomoże pozostałych bohaterów, ale jakoś nie widzę tej potęgi z którą nawet Thanos ma się ponoć liczyć.
Nie da się nie porównywać „Kapitan Marvel” do młodszej o dwa lata „Wonder Woman”. Obydwa filmy mają ze sobą wiele wspólnego. Najbardziej oczywista kwestia to główna postać kobieca, jednak nie tylko to. Jeden i drugi obraz przedstawia historię pewnego outsidera – kobiety, która chce odnaleźć swoje miejsce w danej społeczności, ale w głębi duszy wie, że należy gdzieś indziej. W obydwu przypadkach mamy motyw poszukiwania swojej tożsamości w całkowicie obcych dla protagonistki światach. Jednak prawda jest taka, że czuć w „Wonder Woman włożone serce i pasję dla tego projektu. Odczuwa się tam pewną świeżość i nie chodzi o sam klimat I Wojny Światowej. „Kapitan Marvel” również miała podobną możliwość – w końcu osadzono film w latach 90-tych i bardzo słabo z tego skorzystano. Chodzi przede wszystkim o to, że choć jest to zdecydowanie udany kolejny produkt MCU, to jednak czuć w nim taśmę produkcyjną: schematy i punkty w rozpisce, które muszą zostać odhaczone i jedyne co się zmienia to kolor kostiumu.
Nie zrozumcie mnie źle – naprawdę dobrze bawiłem się na „Kapitan Marvel”, jednak zabrakło tu pasji, którą przemyciła do swojego filmu pewna wojownicza Amazonka. Pierwszy tegoroczny film MCU uznaję za udany, choć na pewno mógł być lepszy. Kevin Feige po raz kolejny nie zawodzi, jednak ewidentnie trzeba zacząć się zastanawiać czy ta formuła nie zaczyna powoli zjadać swojego ogona. Niemniej jednak zachęcam każdego do zapoznania się z ostatnią już produkcją tej serii przed nadchodzącym opus magnum.