Film, o którym powiedziano już wszystko zanim jeszcze pojawił się w kinach: że jest kompletnie nikomu niepotrzebny, że Disney odgrzewa kotlety zamiast odważnie iść do przodu (co ciekawe, „Ostatniego Jedi” krytykowano między innymi za te odważne i kontrowersyjne decyzje), że Alden Ehrenreich kompletnie nie potrafi grać i najwyższy czas żeby wreszcie ktoś tam na górze się ogarnął. Czy naprawdę jest tak źle i czy spełniły się profetyczne zapowiedzi i najgorsze możliwe scenariusze ?
Dawno, dawno temu w odległej Galaktyce
„Łotr 1” okazał się bardzo udanym eksperymentem. Nie tylko na poziomie fabularnym, oferując zakończenie totalnie niespodziewane i niejako łamiące tabu w filmach spod szyldu Star Wars. To była przede wszystkim inaczej pokazana Galaktyka, której obraz wyłamał się spoza sztywnych ram Jedi i Sithów. Zobaczyliśmy ten świat z punktu widzenia o wiele bardziej nam bliższego, pozbawionego filozoficznych i egzystencjalnych wyborów powiązanych z wszechogarniającą Mocą. „Han Solo” kroczy w tym samym kierunku, zapędzając się nawet jeszcze dalej. Bardzo zaskoczony byłem widząc Szturmowców w zaledwie w kilku scenach (zwróćcie uwagę na ścieżkę dźwiękową podczas propagandy wyświetlanej na monitorach), a Rebelia jest bardziej marzeniem niż rzeczywistością. Tak, „Han Solo” dzieje się jeszcze przed „Łotrem 1” i wychodzi to temu filmowi zdecydowanie na dobre. Główny bohater nie jest w żaden sposób powiązany z późniejszymi wydarzeniami i dzięki temu można inaczej na niego spojrzeć. Zresztą w samym przedstawieniu Galaktyki otwierają się wrota, które wcześniej w kinowych filmach Star Wars zostały jedynie uchylone.
Mam tu na myśli głównie różnego rodzaju syndykaty przestępcze, które zdominowały ten film. Dla fanów gier, książek czy komiksów to nic nowego, ale gdy ktoś zna Gwiezdne Wojny tylko z filmów, ma okazję zobaczyć, że cały ten świat żyje i ma się dobrze poza dominacją Imperium i raczkującą Rebelią. To zostało w tym filmie całkiem sprawnie pokazane i za to należą się duże brawa. Praktycznie przez cały czas widzimy na ekranie różnego rodzaju przestępców i najemników. Brakuje tylko prawdziwej, rasowej grupy łowców głów, ale może przyjdzie jeszcze na to czas. Wielki plus należy się również za ukazanie Galaktyki niezdominowanej przez człowieka. Do tej pory to właśnie ludzie najczęściej pokazywali się na ekranie. W „Hanie Solo” jest mnóstwo kręcących się wokół kosmitów i nawet jeśli grupa głównych postaci nie ma ich zbyt wielu, to widać, że Galaktyka jest o wiele bardziej różnorodna.
Nazywam się Solo. Han Solo
Postaci głównego antagonisty nikomu przedstawiać nie trzeba. Brawurowo zagrana przed laty przez Harrisona Forda wpisała się do kanonu popkultury i nie ma dużej przesady w tym, że ten bohater jest najbardziej charyzmatyczny (zaraz obok Dartha Vadera) z Oryginalnej Trylogii. Co ciekawe, sam Ford niespecjalnie lubi Hana Solo i podobno już w trakcie kręcenia „Powrotu Jedi” chciał żeby Lucas uśmiercił jego bohatera i nadał mu dzięki temu jeszcze większy wymiar emocjonalny. Kto wie czy nie był to jeden z warunków Forda podczas negocjacji powrotu do roli Solo w „Przebudzeniu Mocy”, bo jak wiemy właśnie tam zginęła ta kultowa postać.
Zmierzenie się z tak legendarnym bohaterem musi być olbrzymim wyzwaniem dla aktora, który chce go reinterpretować. Jest to nieco inna sytuacja niż np. z Jamesem Bondem czy Batmanem, bo w tych przypadkach rotacja aktorów zawsze miała miejsce i dzięki temu albo dochodziło do resetu historii postaci, albo powiązania między poszczególnymi „wersjami” były marginalne. W przypadku Hana Solo w świadomości popkulturowej zawsze miał on twarz Harrisona Forda. Dodatkowo sam sposób gry aktorskiej jest mocno specyficzny: on nie odtwarza postaci, on się staje zawadiackim łotrzykiem o dobrym sercu – zresztą ten sam zabieg powtarza w Indianie Jonesie, który od Hana Solo różni się jedynie biczem i kapeluszem.
Alden Ehrenreich miał więc nie lada wyzwanie przed sobą. Czy mu podołał ? Według mnie i tak i nie – zależy jak podejdziemy do tego filmu. Jeżeli chcemy idealnej kopii gry Forda to jedynie części scen udaje się w miarę wiernie odtworzyć te charakterystyczne zachowania. Sam Ehrenreich jest w moim odczuciu mocno schizofreniczny w tym obrazie. Naprzemiennie widziałem w nim pewnego siebie, luźnego, zawadiackiego Solo i chłopca, który swoim spojrzeniem przepraszał, że gra. Sceny gry w sabaka są zdecydowanie najlepsze w tej produkcji. W tych momentach postaci Solo i Lando są tak idealnie uchwycone, że nie dało się tego zrobić lepiej. Nie tylko zachowanie bohaterów, ale również dialogi zostały świetnie dopasowane. Ale zaraz potem widzę tego samego aktora w scenie, w której wydaje się niesamowicie wręcz spięty i traci całą swoją charyzmę. Teoretycznie nie powinienem mieć z tym problemu – akcja filmu rozgrywa się około 10 lat przed Nową Nadzieją, więc to normalne, że młody Han nie będzie zachowywał się tak samo jak jego starsza wersja. Problemem jest jednak sama charyzma, którą albo się ma albo nie. Han Solo zdecydowanie ją posiadał, Alden Ehrenreich już niekoniecznie. Zresztą coś w tym musi być, że w pierwszym zwiastunie produkcji postać głównego bohatera pojawia się… tylko na około 10 sekund.
Pomijając jednak kwestię naśladowania Harrisona Forda, sam Ehrenreich nie zagrał źle. Nie miałem większych problemów z zaakceptowaniem jego postaci czy polubieniem jej. Jego wersja Solo jest żółtodziobem, czasami nawet przestraszonym i mocno improwizującym i w tej wersji wypada całkiem przyzwoicie. Jedynie nie do końca potrafiłem uwierzyć w niektóre jego szalone pomysły, bo nie zawsze potrafił mnie do nich przekonać swoją grą, pewnością siebie no i wspomnianą już charyzmą.
Jednak nie do końca solo
W moim odczuciu „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” tak naprawdę stoi nie głównym bohaterem, ale postaciami pobocznymi. Każda z nich jest świetna, nie ważne czy to Chewbacca, Qi’Ra, L3 czy Beckett. Sam Lando Calrissian to już naprawdę fenomenalna robota. Patrząc na niego widać momentalnie tego samego cwaniaczka i bawidamka, którego znamy z Oryginalnej Trylogii. Co ciekawe, w jego przypadku nie trzeba szukać wytłumaczeń, że to przecież młodsza wersja bohatera – Lando to Lando i to widać w każdej linii dialogowej oraz w każdej sekwencji. To właśnie z Donalda Glovera, który wciela się w młodego Calrissiana czuć luz i buńczuczność, która powinna bić z każdej sceny z Ehrenreichem. W tej chwili jestem zdania, że o wiele chętniej zobaczyłbym spin-off spin-offa właśnie z postacią Lando w roli głównej. Nie gorszy jest sam Chewbacca, grany tym razem przez Joonasa Suotamo. Jego wersja kudłatego przyjaciela Hana Solo jest tak podobna do tej oryginalnej od Petera Mayhew, że gdybym nie wiedział, że ktoś inny wciela się w tego kultowego bohatera, nie zauważyłbym żadnej różnicy. Sposób wydawania dźwięków i poruszania się jest niemalże identyczny. No i wreszcie Chewbacca ma porównywalnie tyle czasu ekranowego, co w Oryginalnej Trylogii, bo bądźmy szczerzy – w nowym epizodach jest jedynie sentymentalnym tłem.
Z nowych postaci prym wiodą zdecydowanie dwie: Beckett oraz Qi’Ra. Pierwszy z nich to mentor Hana Solo, który zostaje nim praktycznie przez przypadek. To taka postać mocno wzorowana na późniejszej wersji naszego antagonisty – twardy cwaniaczek, który w każdej sytuacji chce wyjść na swoje, ale wydaje się, że pozbawiony tego miękkiego serca, które Han chował pod płaszczem reputacji szmuglera. To właśnie misja, której podejmuje się Beckett jest takim ogniwem zapalnym całej zabawy i sama postać dobrze się sprawuje jako dowódca grupy. Nie można zapomnieć też o głównej postaci żeńskiej i o wielkiej miłości Hana. Qi’Ra grana przez Emilię Clarke znaną przede wszystkim jako Deanerys mimo, że nie wyróżnia się jakoś wybitnie swoją grą, to jest dość ciekawie rozpisaną postacią i co najważniejsze, nie jest damą w opałach czy jedynie obiektem westchnień Solo. Szkoda tylko, że między filmową parą niespecjalnie iskrzy, bo aż prosi się o kilka zawadiackich uśmiechów w stylu Harrisona Forda. Nie do końca też jestem w stanie uwierzyć w tą bardzo ekstrawertyczną miłość, którą zdaje się wyznawać Han – jakoś nie pasuje mi to do charakteru tego bohatera.
Z postaci drugoplanowych warto wspomnieć też towarzysza Lando – L3-37. W Gwiezdnych Wojnach nie raz roboty miały swoją osobowość, czego doskonałym przykładem jest K-2SO znany z „Łotra 1”. W tej części mamy do czynienia z postacią, która walczy o równouprawnienie wszystkich robotów względem reszty istot w Galaktyce. Bardzo ciekawy i zabawny bohater, który jednak w pewnym momencie zaczyna być odrobinę irytujący, bo zdaje się, że jedyne o czym ten robot potrafi mówić to właśnie kwestia emancypacji.
Prawie jak feniks z popiołów
Ten film borykał się z olbrzymimi problemami. Wystarczy przypomnieć tylko zatrudnienie nauczyciela aktorstwa dla Aldena Ehrenreicha, wysyłanie specjalnych koordynatorów którzy mieli pilnować ustaleń dotyczących klimatu filmu, kręcenie każdej sceny po kilkanaście razy wymuszając na aktorach improwizację w celu znalezienia najlepszej wersji czy ostatecznie zwolnienie pierwotnych reżyserów i zatrudnienie nowego, który podobno nakręcił na nowo 70 % (!!!) produkcji. Nic dziwnego, że w sieci słychać było jedynie same negatywne informacje dotyczące „Hana Solo”.
W oryginalnej wersji miała to być podobno lekka komedia pełna improwizacji ze wstawkami westernu. Trudno mi jednak uwierzyć, by przy tak wysokobudżetowej produkcji ktokolwiek pozwolił sobie na wesołą twórczość. Trochę jednak szkoda, bo Ehrenreichowi przydałoby się kilka wstawek w stylu Harrisona Forda, któremu nie podobał się scenariusz i zupełnie spontanicznie powiedział kultowe „I know” w trakcie sceny zamrożenia w karbonicie. Ostatecznie klimat nieco przebudowano, bo zadziwiająco mocno łączy się on z o wiele cięższym „Łotrem 1”. Obydwa filmy są utrzymane w podobnej stylistyce brudnej, zaniedbanej Galaktyki tak bardzo różnej od niektórych sterylnych pomieszczeń znanych z Trylogii Prequeli. Również tonacja kolorystyczna obydwu produkcji jest podobna – dominują szare, brązowe, niespecjalnie przyjazne barwy. Jest to o tyle ciekawe, że „Han Solo” nawet przez chwilę nie próbuje być dramatem wojennym tak jak „Łotr 1”. To wciąż przygodowa historia z prostą fabułą, ale to dobrze pasuje do postaci Hana Solo. Wstawek humorystycznych choć jest sporo to w większości wypadków są naprawdę udane i nienachlane, a tego właśnie się głównie obawiałem z pierwotnych zapowiedzi. Kiedy ma być dramatycznie, to faktycznie tak jest, choć i tak dalej utrzymany jest w tym wszystkim duch przygody.
Jaki jest więc „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”? Na pewno o wiele lepszy niż wszystko na to wskazywało. Nowemu reżyserowi udało się wycisnąć sporo z tego bałaganu, który zastał. Może nie jest to najlepsza część sagi Gwiezdnych Wojen, ale wciąż oferuje naprawdę fajną zabawę, której warto poświęcić te dwie godziny. Tym bardziej, że pomimo dość prostej fabuły udało się uniknąć pewnych irracjonalnych i niemalże przypadkowych rozwiązań, które niestety posiadał „Ostatni Jedi”. Co prawda chciałbym zobaczyć nieco inne przedstawienie legendarnej trasy na Kessel czy odmienną historię nadania Hanowi jego nazwiska, ale i tak bawiłem się o wiele lepiej niż podejrzewałem. Choć nadal uważam, że ten film wyglądałby o wiele lepiej gdyby nie opowiadał o Hanie Solo, ale po prostu o grupie łowców głów. Disney pokazał, że jest w stanie zrobić dobry obraz w tym klimacie i mimo, że wciąż oczekuję z niecierpliwością na film o Obi-Wanie Kenobim, to jednak chętnie obejrzę kolejną produkcję rozgrywającą się w środowisku syndykatów przestępczych Gwiezdnych Wojen. Postaci Hana Solo ten film potrzebny nie był, ale całej franszyzie jak najbardziej może się przydać. Ostatecznie daję najnowszej odsłonie Star Wars 7/10, ponieważ to wciąż przyjemne, jak najbardziej warte obejrzenia kino, choć raczej nie wywoła wielkich emocji, ani nie jest też specjalnie przełomowe.