Prawdopodobnie najbardziej oczekiwany film tego roku właśnie zawitał do naszego kraju. Niewątpliwe wielkie wydarzenie, jakim jest premiera ``Avengers: Infinity War`` wreszcie nastąpiło. 10 lat czekania, kilkanaście wcześniejszych filmów tworzących to uniwersum i oto mamy to, na co czekaliśmy: pierwszą część wielkiej kulminacji trzech dotychczasowych faz MCU. W recenzji staram się ocenić czy najnowszy obraz braci Russo godnie wieńczy całą historię i jak zaraz się dowiecie, odpowiedź wcale nie jest tak oczywista.
Długo zapowiadany i wyczekiwany przez widzów Thanos wreszcie przybywa, by ziścić swoje pogróżki, zebrać sześć Kamieni Nieskończoności i unicestwić połowę wszechświata. Na drodze stają mu jednak niemal wszyscy superbohaterowie Marvela, którzy rozproszeni po całej galaktyce próbują powstrzymać zapędy Szalonego Tytana. Skrót fabuły zamieszczam niejako jedynie z obowiązku, ponieważ nie wyobrażam sobie żeby ktoś kto nie zna przynajmniej części MCU poszedł do kina na ten film. Niby jest to możliwe, bo historia do zbyt skomplikowanych nie należy, ale kompletnie niezrozumiałe zostaną liczne interakcje między postaciami oraz większość pobocznych wątków.
No właśnie – fabuła. Rzadko kiedy stanowiła ona trzon ekranizacji komiksów i nie traktuję tego jako przytyk, bo doskonale znam konwencję historii obrazkowych i prawie nigdy mi to nie przeszkadzało. Tym razem również bracia Russo nie silili się na ambitne dzieło, ale też nikt od nich tego nie wymagał. Tak prawdę mówiąc, to napisanie o fabule czegoś więcej jest już zbliżeniem się do niebezpiecznej strefy spoilerów. Mimo tego, że historia sama w sobie jest bardzo prosta to ten film jest niesamowicie wręcz zaskakujący. Praktycznie od pierwszej sceny do samego końca dzieją się takie rzeczy, których w MCU jeszcze nie było. Historia pędzi na złamanie karku od jednej planety do drugiej, przeskakując pomiędzy postaciami, które łączą się w bardzo ciekawe grupy, a których liderami zostają Iron Man oraz Kapitan Ameryka. Wiele z wątków kiedyś rozpoczętych znajduje swoje rozwinięcie lub zakończenie. Przez całą długość trwania filmu (a jest to najdłuższa odsłona MCU) nie ma nawet chwili na nudę, większą refleksję czy odpoczynek. Karty zostały rozdane i nie ma już odwrotu.

Jednej z grup „przewodzi” Iron Man
Jest z tym jednak pewien problem – „Infinity War” ma fatalny początek. Nie z powodu samych wydarzeń, bo są one bardzo zaskakujące, bardzo mocne i nadające ton całej produkcji… ale z punktu widzenia budowania narracji. Mimo, że znam bardzo dobrze wszystkie odsłony MCU, to poczułem się tak jakbym czytał książkę bez kilku pierwszych rozdziałów. Jeżeli ktoś zna „Malazańską Księgę Poległych” to dobrze wie jak wysoki próg wejścia jest w tej serii. Tu początek nie jest aż tak wytrącający z równowagi, ale i tak nie da się ukryć, że ten film w zasadzie tego początku nie ma. Od razu jesteśmy wrzuceni w sam środek akcji. Zabrakło mi jakiegokolwiek wprowadzenia. O ile jeszcze teraz nie jest to wielki problem, bo każdy wie czego się spodziewać, o tyle gdy ktoś za ileś lat będzie oglądał „Infinity War”, to już w pierwszych minutach zostanie wytrącony z równowagi o co tutaj chodzi.
Z racji narzuconego tempa nie do końca też dobrze działają pierwsze sekwencje. Mam na myśli ich wydźwięk emocjonalny – po prostu brak czasu żeby odczuć i przeżyć pewne sceny, bo już dzieje się coś kompletnie nowego. Z tego samego powodu, nie czuć od razu stawki, o którą toczy się gra. Zmienia się to na szczęście po jakimś czasie, fabuła dzieli się na równolegle toczące się wątki i potem już zgrabnie się uzupełnia, prowadząc do monumentalnego finału, który powinien zadowolić każdego fana MCU.

Avengersi zaraz zmierzą się z wrogiem
Z racji, że mamy tu do czynienia z tytułem „Avengers”, to wiadomo, że postaci jest sporo, przez co może nie być czasu na taki ich rozwój jak w solowych filmach. W „Infinity War” mamy prawie wszystkich superbohaterów i tę całą masę ogarnięto przez połączenie ich w trzy niezależnie działające zespoły. Bardzo dobre wyjście z sytuacji, praktycznie chyba jedyne, które pozwala na trzymanie postaci w ryzach. Tym bardziej, że wielu bohaterów po raz pierwszy się spotyka i wchodzi ze sobą w interakcje. Najlepsze pod tym względem są relacje Iron Man – Doctor Strange oraz Thor – Rocket. O ile ten pierwszy duet prześciga się w pojedynkach na wielkość ego, o tyle ten drugi… cóż, trudno to wytłumaczyć, ale relacja boga piorunów i genetycznie zmodyfikowanego szopa po prostu zwala z nóg. A dla mnie Rocket już na zawsze zostanie innym zwierzęciem :-)

Nie mogło zabraknąć Strażników Galaktyki
Jednak i tutaj nie wszystko zagrało jak należy. Postaci do ogarnięcia była cała masa i choć bracia Russo dwoją się i troją żeby choć odrobinę zaznaczyć ich indywidualność, to tak naprawdę udało się to tylko z częścią z nich: Iron Man, Kapitan Ameryka (który jest już innym człowiekiem), Doctor Strange, Bruce Banner oraz Strażnicy Galaktyki (ale to głównie pewnie zasługa Jamesa Gunna, który nadzorował segment dotyczący jego postaci). Cała reszta bohaterów to po prostu masa, która nie ma zbyt dużo ani do powiedzenia, ani do zagrania i istnieją głównie w scenach akcji. Z jednej strony rozumiem takie podejście Russo, bo to głównie w produkcjach solowych jest czas i miejsce na rozbudowę pojedynczych postaci.
Ale z drugiej strony w „Civil War” udało się przemycić sporo rozterek, przemyśleń i emocji postaci, a tutaj jedyny profil psychologiczny jaki dostajemy dotyczy właśnie Thanosa. Również nie do końca przemawia do mnie fakt, że tak szybko i łatwo łączą się oni w grupy. Bohaterowie praktycznie z automatu dochodzą do wniosku, że trafili na przeciwnika, z którym nie mają szans zmierzyć się w pojedynkę. Wiem, że nie ma czasu w „Infinity War” na dywagacje i rozmyślania, ale pierwsze pół godziny jest nieco rozbite narracyjnie.

Bitwa na terenach Wakandy wyszła świetnie.
No i dochodzimy do czarnego charakteru, który już od dawna był zapowiadany jako główna postać filmu oraz jako rodzaj przeciwnika, z którym Avengersi nigdy jeszcze się nie spotkali. Zacznę od tego, co mi się podobało w tej postaci. Przede wszystkim rzeczywiście to wokół niego toczy się cała historia. To o nim myśli się przez cały film, niezależnie czy pojawia się osobiście, czy o nim akurat się mówi czy jest obecny poprzez swoją demoniczną świtę. Dodatkowo spełniają się wszelkie zapewnienia i oczekiwania co do bezwzględności Thanosa.
To przeciwnik, który nie bierze jeńców i rzeczywiście… śmierć i leżące wokół trupy to sceneria, która najczęściej mu towarzyszy. „Infinity War” to naprawdę film, w którym absolutnie nikt nie jest bezpieczny i to się czuje. Najlepsze jest to, że z biegiem czasu napięciezwiązane z tą postacią nie maleje, a wręcz przeciwnie. Czuć to nie tylko poprzez samą postać Szalonego Tytana, ale również przez superbohaterów, którzy autentycznie boją się Thanosa i zostają przez niego doprowadzeni do czynów wręcz desperackich. Nie do końca jednak przemawia do mnie motywacja Szalonego Tytana. Owszem, wielki plus za to, że bracia Russo postanowili dodać całkiem ciekawy profil psychologiczny tej postaci. Nie mamy tu do czynienia z przeciwnikiem, który jest zły bo tak i już. Thanos oprócz niezłomnej woli czuje również żal, smutek, miłość. Jednak brakuje jakiegoś kontrapunktu z jego motywacjami. Poza krótką sceną z Doktorem Strangem nie ma żadnej innej, która zmuszałaby nas do zastanowienia się nad działaniem czarnego charakteru. Brakuje tego dylematu, który pojawiał się w „Civil War”. Oczywiście, sam kontekst jest tutaj zupełnie inny, ale twórcy zapowiadali, że będziemy myśleli czy czasem Thanos nie ma racji. Cóż, aż tak dobrze nie ma, ale i tak szacunek za próbę tłumaczenia postaci, która chce dokonać ludobójstwa na skalę ostateczną.

Thanos to najpotężniejsza istota w całym wszechświecie
Na koniec muszę wspomnieć jeszcze o trzech elementach. Pierwszy z nich to strona wizualna, która jest fenomenalna i na najwyższym poziomie. W całym filmie zauważyłem tylko jedną scenę, gdzie CGI chyba nie do końca zostało dopracowane, natomiast cała reszta stanowi wzór do naśladowania. A trzeba przyznać, że spece od efektów mieli naprawdę bardzo dużo do roboty. Kolejna sprawa to humor, który oczywiście musiał wystąpić nawet gdy wszechświat stoi na krawędzi zagłady. I chociaż logicznie rzecz ujmując trudno sobie wyobrazić, aby w takiej sytuacji ktoś mógł śmieszkować, to większość z tych scen naprawdę się udało i jest to humor nie wymuszony, wynikający albo z kontekstu sytuacji, albo z interakcji między postaciami. No i na koniec coś totalnie przeciwnego, a mianowicie brutalność tej produkcji. Chyba żadna wcześniejsza odsłona MCU nie była pod tym względem tak mocna i tak obrazowa. Tutaj naprawdę nikt się nie bawi, każda walka jest praktycznie na śmierć i życie, nikt się nie oszczędza. Zwłaszcza sekwencje w ostatnim akcie są bardzo mocne jak na tą serię. Nie jest to co prawda poziom przemocy z seriali Netflixa, ale i tak bracia Russo pokazali, że żarty się skończyły.
Jak więc ocenić Avengers: Infinity War? Jest to bardzo trudne zadanie, bo choć jako blockbuster staje się wzorem do naśladowania, to jako zwieńczenie MCU ma kilka grzechów na sumieniu. Tym trudniej dokonać oceny, że przecież za rok będzie kontynuacja tej historii. Bawiłem się jednak na tym filmie bardzo dobrze i choć zabrakło mi kilku elementów żeby dać maksymalną ocenę, to wystawiam mu 8/10. Przy czym zaznaczam (i jest to bardzo istotne!), że zastosowany punkt wyjściowy do tego filmu jest zupełnie inny niż w stosunku do innych produkcji tego typu – mamy tu przecież do czynienia z wielką kulminacją.