Sylwia napisała ostatnio podobny tekst o jednym ze swoich ulubionych seriali – „Dom z papieru.” Dzisiaj chcę coś podobnego zrobić dla stosunkowo świeżej produkcji jaką jest „Castle Rock.” Jest to serial, który na tę chwilę ma tylko jeden sezon (drugi został już zapowiedziany), ale przyznam, że dawno nie czułem takiego spektrum niejednoznacznych emocji jak po obejrzeniu ostatniego odcinka tego dzieła. Nie mam zamiaru przekonywać, że jest to najlepszy serial jaki oglądałem („Battlestar Galactica” i „Babylon 5” wciąż niezmiennie rządzą), ale zaskoczył mnie on na tyle mocno, że wprost nie jestem w stanie oderwać się od myśli o napisaniu tego tekstu. A może uda mi się dodatkowo zachęcić Was do jego obejrzenia?
#1. Klimaty Stephena Kinga oddane wyjątkowo dobrze
Mam wielki sentyment do twórczości Kinga. Może nie jestem już takim oddanym fanem jak jeszcze 10 lat temu, ale do dzisiaj z dumą pokazuję półki, na których leżą wszystkie jego książki. Doskonale też rozumiem, że wbrew pozorom jest on dość specyficznym twórcą, którego dzieła nie są tak łatwe do zekranizowania jak by to się początkowo wydawało. Wynika to z pewnych zabiegów, które mogą dobrze wyglądać na papierze i które poruszają indywidualną wyobraźnię każdego z nas, natomiast przełożone na taśmę filmową tracą już sporo ze swej siły wyrazu i specyfiki. Kolejną kwestią jest sama narracja, która sprawia, że często 1/3 lub nawet 1/2 książki to w dużej mierze obyczajówka, a dopiero później zło o różnych twarzach wkracza w rzeczywistość postaci, które zaczęliśmy lubić i rozumieć.
Większość ekranizacji Kinga jest niestety bardzo słabo zrobiona i skupia się jedynie na aspekcie horroru, odzierając całą historię z pierwiastka ludzkiego – dlatego osobiście jestem przeciwny nazywaniem Kinga królem horroru, właśnie ze względu na to, że jego książki zawierają coś więcej niż grozę. Znam tylko kilka udanych ekranizacji jego dzieł – kultowy „Skazani na Shawshank”, „Zielona Mila”, „Mgła” (choć z odmiennym zakończeniem), „Gra Geralda”, „To”.
Początkowe odcinki „Castle Rock” nie napawały mnie entuzjazmem – co prawda poznawaliśmy różnych bohaterów, ale jakoś brakowało mi w tym wszystkim ikry. Dopiero później zrozumiałem, że sam złapałem się w pułapkę kingowskiego snucia historii. Nie przeżywałbym tak mocno ostatnich odcinków, gdybym wcześniej nie poświęcił nieco czasu żeby poznać wszystkich bohaterów, odkryć ich przeszłość, ich marzenia i obawy, życie jakie prowadzą obecnie. Zupełnie jak w książce, tak i tutaj poświęcono 1/3 sezonu w dużej mierze na obyczajówkę, aby potem wkraczać z coraz głębszym mrokiem.
#2. Historia niezwiązana z książką
„Castle Rock” nie jest ekranizacją żadnej z książek Kinga. Bazuje na świecie stworzonym przez pisarza i fani znajdą wiele easter eggów, ale jest to historia całkowicie niezależna od tego, co King napisał. Dzięki temu każdy wątek i każdy odcinek są zaskoczeniem, choć jednocześnie jeżeli ktoś zna książki pisarza, to czuje się jak w domu. Takie podejście daje twórcom sporą wolność i jest jedną z dwóch najlepszych decyzji jakie spotkały ten serial (o tej drugiej nieco później). Z jednej strony mamy pełną swobodę twórczą, a z drugiej dostęp do świata tworzonego już przez kilka dekad, który choć nie jest bezpośrednio połączony, to jednak zawiera mnóstwo elementów wspólnych, które można dowolnie wykorzystać.
#3. Fabuła, która długo zostaje w głowie
Uwielbiam gdy serial prezentuje dobry poziom fabularny. Zresztą każdy dobrze wie, że aktualnie panuje złoty wiek dla produkcji telewizyjnych i bardzo często prezentują one sporo wyższy poziom niż filmy kinowe. Wynika to chociażby z o wiele większej ilości czasu na zaprezentowanie postaci, świata, historii. Pod tym względem „Castle Rock” jest prawdziwą układanką. Pisanie o fabule tego serialu i unikanie spoilerów jest bardzo trudnym zadaniem, ale dawno nie miałem takiego mętliku w głowie jak po obejrzeniu tej produkcji.
Jak to często bywa u Kinga, tutaj również znajdziemy kilka wątków, które szybko zaczną się przenikać. Praktycznie każda z głównych postaci ma swoją historię, która potrafi zaskoczyć i nie raz wywołać ból głowy przy próbie jej ogarnięcia. Pytania mnożą się w tempie ekspresowym i gdy wydaje się, że coś już wiemy, nagle pojawiają się kolejne zagadki.
Najlepsze w tym serialu jest to, że zostawia on pole do własnej interpretacji. Przyznaję, na początku mnie to zirytowało, ponieważ chciałem dostać wszystkie elementy tej naprawdę zakręconej układanki. Ale potem dotarło do mnie, że gdybym je otrzymał, to szybko wróciłbym do codzienności – a tak „Castle Rock” wibruje w mojej głowie nie mniej niż dziwne szumy w lesie (kto oglądał, ten wie o co chodzi). To serial, którego nie wystarczy obejrzeć jeden raz. Dopiero drugi seans nabiera większego sensu i po raz kolejny zachęca do odkrycia odpowiedzi na nurtujące pytania – o ile one w ogóle istnieją.
#4. Fenomenalna gra aktorska
Historia historią, ale nie ma nic gorszego niż aktorzy, którzy nie potrafią się w niej odnaleźć. Na szczęście „Castle Rock” nie ma z tym problemów. Andre Holland jako Henry Deaver – główny bohater serialu – nie jest może wybitnie elektryzujący, ale dobrze oddaje postać mieszczucha, który wraca do rodzinnego miasteczka. Z początku bardzo pewny siebie i stawiający się powyżej całej reszty, z biegiem czasu pod wpływem wydarzeń zostanie zmuszony do coraz śmielszego zaprzeczenia całej swej wiary w rozum i zdrowy rozsądek, które są fundamentami jego charakteru. Bardzo dobre wrażenie robią Melanie Lynskey jako dawna koleżanka Deavera z dzieciństwa oraz Sissy Spacek, która gra schorowaną matkę Henry’ego. Obydwie kreacje są bardzo dynamiczne i zaskakujące, a gdy dodamy do tego fakt, że jedna i druga postać ma swój wątek niezwykle istotny dla fabuły, to możemy spodziewać się naprawdę solidnego warsztatu aktorskiego.
Każdą jednak scenę w „Castle Rock” kradnie Bill Skarsgard jako tajemniczy Dzieciak odnaleziony w więzieniu Shawshank. To wokół niego będzie toczyła się cała historia i aktor elektryzuje już od samego początku, a potem jest jeszcze lepszy. Byłem pod wrażeniem tego jak bardzo ekspresyjnie zagrał diabolicznego Klauna w najnowszej wersji „To”, dlatego nie mogłem uwierzyć w jaki sposób portretuje swojego bohatera w „Castle Rock.” Przez pierwszą część historii Dzieciak prawie w ogóle się nie rusza, niemal nic nie mówi, a nawet później jest postacią mocno stonowaną emocjonalnie. Nie przeszkadza to jednak Skarsgardowi ukraść każdą scenę, gdy tylko się pojawi. Właśnie to jego zagubione i diaboliczne spojrzenie wywołuje ciarki na rękach. To aktor, który obojętnie czy skacze czy stoi w miejscu po prostu fenomenalnie odgrywa swoją postać. Jeżeli miałbym wskazać tylko jeden z powodów dla którego warto obejrzeć „Castle Rock” to jest nim właśnie Bill Skarsgard.
#5. Serial w formie antologii
To właśnie ta druga decyzja, która wydaje się bardzo trafną dla tego serialu. Wiele już produkcji cierpiało na tym, że historia ciągnięta była na siłę i ostatecznie nie było wiadomo jak ją zakończyć – „Lost” jest tego idealnym przykładem. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że „Castle Rock” przyjmie formę antologii dobrze znanej fanom „American Horror Story”. Każdy sezon ma tu opowiadać odrębną i zamkniętą historię. Z jednej strony jest to niebezpieczeństwo, bo trzeba już od razu tak rozpisać całą fabułę żeby stanowiła ona zamkniętą formę. Ale odpada kwestia niepotrzebnego przeciągania, a zawsze można w którymś momencie zrobić jakiś crossover i nawiązać do tego, co już było wcześniej. W dobie olbrzymiej ilości seriali, gdy mało kto ma wystarczająco czasu żeby oglądać wszystko, poświęcenie ok. 10 wieczorów na jeden zamknięty sezon jest o wiele prostsze do zrealizowania niż wciąganie się na kilka lat w jedną produkcję.
„Castle Rock” podobnie jak ostatnio „To” przywracają mi wiarę w to, że da radę w odpowiedni sposób podejść do twórczości Kinga. Najlepsze w tym serialu jest jednak to, że odnajdzie się w nim każdy, kto lubi mroczny klimat małego miasteczka oraz pokręconą historię przypominającą powolne odkrywanie poszczególnych fragmentów układanki.