Jak mawiał Ryszard Kapuściński, istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. Naughty Dog kolejny raz pozwolił graczom wyjechać do krain porażających cudownymi widokami, kuszącymi architekturą i klimatem orientu. Wycieczka ta pozwoliła mi dokonać kilku ważnych przemyśleń na temat serii Uncharted.
Sztampowa fabuła w rękach Naughty Dog to czysta przyjemność
Gdy popatrzycie wstecz na każdą część tej serii chłodnym okiem recenzenta, zobaczycie jedno – ten sam schemat fabularny. Główny bohater trafia na ślad rzadkiego artefaktu, którego poszukuje też organizacja planująca wykorzystać go w bardzo złych celach. Walczy zatem z czasem, rozwiązuje zagadki, przenosi się w różne zakątki świata, likwidując po drodze kolejne przeciwności losu, by być zawsze o krok przed przeciwnikiem. Gdy skarb trafia w ręce bohatera, lider złej organizacji go kradnie, a nasz protagonista cudem wywija się śmierci. W epilogu heros odzyskuje skarb i rozprawia się raz na zawsze z wrogiem, a w tle wybrzmiewa epicka muzyka wywołująca uśmiech na twarzach graczy.
Taki scenariusz to esencja bohaterskiego kina akcji. Powtarzalność motywów drażni, spłyca doznania, powoduje, że jesteśmy w stanie już na wstępie przewidzieć koniec opowieści. I najczęściej jest tak, że sztampowa historia nas odrzuca. Dlatego wiele sequelów nas rozczarowuje. Popatrzcie na Mass Effect: Andromedę, Arcanię, Tomb Raider: Angel of Darkness, Diablo 3, Assassin’s Creed: Unity… Tylko nieliczne studia potrafią podać wielokrotnie to samo, ale lepiej od oryginału.
Naughty Dog z każdym kolejnym Uncharted pokazywało nam, że stać ich na coraz większy rozmach. Czwarta część gry wyniosła scenarzystów na piedestał – mieliśmy mnóstwo wspomnień z dzieciństwa braci Drake’ów; nie brakowało tam wzruszających i sentymentalnych nut przeplatanych z szybką i widowiskową akcją. To była historia nie tyle o poszukiwaniu skarbów, co o poszukiwaniu celu w życiu i dojrzałości.
W Zaginionym Dziedzictwie choć wrócono na bardziej schematyczny tor skupiając się na odnalezieniu Kła Ganeśi, to jednak w tle wciąż pobrzmiewały także i inne wątki – wojny domowej, zaufania, wydarzeń, które ukształtowały charakter głównej bohaterki. Twórcy zgrabnie żonglowali suspensem i choć epilog nie dorównał poprzedniej odsłonie, to pasował jak ulał do całości i był tak satysfakcjonujący, jak tylko mogą być orientalne wakacje z przygodami. Zaginione Dziedzictwo nie jest ciekawsze fabularnie od Kresu Złodzieja – przypominam, że to DLC, a nie pełnoprawna odsłona serii -, ale też nie odstaje od niego. Powiedziałabym raczej, że dobrze je dopełnia, uzupełniając uniwersum o następnych bohaterów.
Kobiety na krańcu świata
Nathan Drake to bohater, którego nie da się nie lubić. Jest jak Han Solo, Indiana Jones i Mal Reynolds w jednym. Wydawać by się mogło, że bez niego to już nie będzie tak samo. I choć niektórzy mogą zarzucić Chloe, że jest za bardzo przemądrzała, że dowcipkuje bez przerwy, jakby nic ją nie obchodziło i że jest jedynie namiastką uroku i charyzmy Nate’a, to jednak ja ją szczerze polubiłam od czasu pojawienia się w drugiej części. Ona wydaje się bardzo z krwi i kości, z tym całym obgadywaniem facetów za ich plecami, z marzeniami o wielkich podróżach, z poczuciem wyższości nad innymi, z dążeniem po trupach do celu. Chloe bez przerwy upada, a jednak wciąż się podnosi, wydaje się niezłomna, jakby bez serca. Ale to tylko pierwsza warstwa tej wielokrotnie zaglądającej śmierci w oczy dziewczyny. Pod nią jest druga, bardziej wrażliwsza istota, która zamiera na widok ruin skrytych w sercu indyjskiej dżungli, martwi się o przypadkowo poznane dziecko, rani bliskich, ale stara się też odbudować te relacje; w końcu też potrafi poświęcić siebie dla dobra ogółu.
Nadine pełni tu wyraźnie pomniejszą rolę – jest zupełnie innym kompanem niż Sally. W Kresie Złodzieja mogliśmy poznać ją jako twardą najemniczkę – tu zaś przypatrujemy się jej od nieco innej strony. Nie jest to postać, do której zapałałam głębszą sympatią, ale z pewnością nie traktowałam ją jako bota, który ma tylko urozmaicać rozgrywkę. Nadine wydaje się równie żywa co Elizabeth z BioShock: Infinite – komentuje to co robimy, podpowiada jak rozwiązywać zagadki, krzyczy, gdy spadamy w przepaść, akompaniuje nam w walce, podjeżdża autem, gdy używamy liny z hakiem. Czujemy się przez całą grę tak, jakbyśmy grali z drugą osobą. I to jest bardzo, bardzo fajne.
Wizualna uczta
Uncharted: Zaginione Dziedzictwo to jedna z niewielu gier, których nawet nie trzeba rekomendować pisemnie – wystarczy pokazać zrzuty ekranu. Dzięki trybowi fotograficznemu mogłam w każdym momencie wstrzymać rozgrywkę, swobodnie manipulować kamerą, przybliżeniem i przysłoną obiektywu by wydobywać szczegóły, na które normalnie nikt nie zwraca uwagi. Już Kres Złodzieja pokazał, że z konsoli PS4 da się wyciągnąć oszałamiającą grafikę, ale w tym DLC pokazano, że artyści z Naughty Dog starają się z każdą nową odsłoną podejść ambitniej do tego tematu.
Prolog wbija w fotel barwnym i ruchliwym targiem. Chwilę potem skradamy się ciemnymi ulicami indyjskich slumsów w deszczu, gdzie jedynym źródłem światła są latarnie i neony. Gdyby nie orientalny setting, czułoby się ducha cyberpunka: ten brud, porozrzucane na chodnikach śmieci, małpki biegające po balkonach, odgłosy wystraszonych mieszkańców chowających się przed wojskiem w domach, chlupiące pod butami kałuże, obdrapane tynki. Jest uroczo. Ale to dopiero początek.
Główna rozgrywka to tak naprawdę jedna, wielka mapa, po której możemy swobodnie się poruszać. Podzielona jest ona na sektory, do których w wyniku zawiłości fabularnych da się dotrzeć jedynie raz, ale dzięki temu uniknięto wrażenia wtórności. Mimo tego, że znajdujemy się w dżungli, to nie brak tu jezior z flamingami zrywającymi się do lotu, górskich świątyń będących siedliskiem małp, czy podziemnych jaskiń, w których kryją się słonie. Roślinność jest bujna i zachwycająca, ale w tej serii imponuje najbardziej jedno – architektura. Ruiny świątyń poświęconych indyjskim bogom są monumentalne i pełne detali, przemyślane od początku do końca. Eksploracja tutaj to rozkosz, którą rzadko da się odczuć w grach.
Epilog to z kolei postawienie na dynamikę. Jest genialny pościg przypominający sekwencję z motorem z Kresu Złodzieja, trochę skakania po pociągu i wiele filmowych scen, które na pewno zapadają w pamięci. To gra AAA+ pełną gębą – każdy kadr jest zaplanowany z rozmysłem i nie potrafię wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł narzekać na oprawę wizualną tej gry.
Przygoda, od której nie można się oderwać
Gdy spojrzymy sobie na pierwsze Uncharted i ostatnie pod kątem wyłącznie mechaniki dostrzeżemy olbrzymi progres. Z zręcznościowej strzelanki przerywanej scenkami QTE, ta seria wyewoluowała w idealnie zbalansowaną grę akcji. Jest tu oczywiście strzelanie, ale nie tak częste jak w poprzednich odsłonach. Tu postawiono na eksplorację, mnogość zagadek, filmowe kadry i pełne zaskoczeń momenty w stylu zapadającego się nagle mostu, pływania pod wodą, wspinania się po olbrzymich, ruchomych posągach, zjeżdżania po błocie. Wszystko jest płynne – biegniemy i skaczemy w przepaść zarzucając hak z liną, huśtamy się w powietrzu, by jednym ruchem przeskoczyć do ściany, gdzie toporem wbijamy się w litą skałę by wspiąć się na wyższy ustęp. To jest przyjemne, dynamiczne i dokładnie takie jakie powinno być.
Oczywiście nie brakuje poszukiwania skarbów i innych znajdziek, za które zdobywamy osiągnięcia. Jest nawet tryb wieloosobowy znany z Kresu Złodzieja. Szczerze mówiąc nazywanie tej gry DLC jest nieco uwłaczające. To kilkunastogodzinna opowieść, która będzie cieszyła Was nawet za kolejnym podejściem dzięki możliwości włączenia ciekawych trybów gry np. odwróconej grawitacji czy oprawie w stylu pixel-art.
Bardzo chciałabym by Naughty Dog kontynuowali rozwój tego uniwersum nawet jeśli nie będzie w nim już Nate’a. Ta seria podniosła poprzeczkę konkurencji tak wysoko, że szczerze wątpię, by ktokolwiek poza jej twórcami potrafił ją przeskoczyć.