Wszyscy wiemy co to półka wstydu gracza. To dawniej rzeczywiste (bo drzewiej większość gier była w wersji pudełkowej), a teraz najczęściej wirtualne miejsce, gdzie przechowujemy gry, które kupiliśmy (np. skuszeni niską ceną na wyprzedażach), ale nie mieliśmy czasu w nie zagrać. I tak leżą często miesiącami – smutne, nieszczęśliwe i pokryte wirtualnym kurzem.
Tak, zgadza się, właśnie próbuję wzbudzić w was uczucie wstydu :) Uruchomcie konsole, Steama, Origina, uPlaya, GOGa, czy co tam jeszcze macie. Ooo… Zapomnieliście o tej grze prawda? I o tej… I o tej… Nie będę ukrywać, że i mnie dotyczy ta wstydliwa kwestia, ale ostatnio nieco nadgoniłem zaległości! Zerknijcie w co udało mi się zagrać. Zaznaczę jedynie, że wykorzystałem w tym wpisie pozycje zalegające na półce wstydu stosunkowo niedługo, no bo kto chce czytać o starociach…
Conan Exiles
Praktycznie rzecz biorąc, to właśnie od Conana – a raczej Roberta E. Howarda – rozpocząłem swoją przygodę z fantastyką. Innymi słowy do uniwersum Conana czuję szczególną nostalgię. Czasy mojego dzieciństwa były takie, że dostępne były może z dwie wydane książki z opowiadaniami i koszmarnymi tłumaczeniami („Och Conanie tyś ranion okrutnie!” bądź „Szczepieni przeciwnicy runęli na podłogę tworząc wir splątanych w straszliwych zapasach członków” – akurat te dwa cytaty szczególnie wbiły mi się w pamięć, bo ktoś je przytoczył zdaje się w „Fantastyce”). Poza tym można było dostać tłumaczone chyba przez entuzjastów opowiadania powielane na ksero.
A jednak… Conan: Exiles nie jest dla mnie. W czym jest problem? Otóż, jest to gra survivalowa (z elementami craftingu) w dodatku romansująca mocno z MMO. Eh. Dodajmy, że można było w nią już grać dużo wcześniej, jednak dopiero teraz zaliczyła oficjalną premierę. Oprócz tego, że podobno to naprawdę niezła produkcja, gra jest znana z tego, że nasz bohater może spacerować po świecie z powiewającym na wietrze penisem. Tak jak w życiu, dyndający penis wygląda raczej zabawnie, ale nie mamy specjalnej ochoty podziwiać go przez dłuższy czas i po chwili mamy ochotę powiedzieć do naszego bohatera – „Kolego, załóż w końcu gacie”! No, ale nagość to kwestia wyboru w wyboru w grze i możemy ją całkowicie wyłączyć. Także to tylko taka – chciałoby się powiedzieć – ch!@#$a ciekawostka.
Hellblade: Senua’s Sacrifice
Każdy pewnie coś o tej grze słyszał – że nagrody BAFTA, że małe studio, że niespodzianka, ale pewnie mało kto w to grał. Pierwsze pięć minut z grą… i byłem zaczarowany. Producentom należą się brawa przede wszystkim za scenariusz, realistyczne odwzorowanie mimiki twarzy głównej bohaterki, psychodeliczny klimat rozgrywki, piękną oprawę graficzną i równie dobrą oprawę audio (zarówno ambient, jak i dialogi oraz muzykę w stylu pagan-nordic-folk). Same superlatywy? No… nie.
Grafika mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby zastosowano tekstury w wysokiej rozdzielczości (co szczególnie widać przy rozdzielczościach wyższych do FHD), a sama
rozgrywka momentami jest trochę męcząca, ale im dalej, tym lepiej! To jedna z ciekawszych, bardziej klimatycznych i wciągających gier w jakie ostatnio grałem. Kupujcie i grajcie.
Star Citizen
Wiem, ta gra jeszcze nie wyszła (dobrym pytaniem jest – czy w ogóle kiedykolwiek wyjdzie), ale wersja alfa (trwają prace na v3.2 – tak, to wersja alfa, po tylu latach wciąż alfa!) jest płatna, więc skoro się za nią zapłaciło, to wypadałoby tam zaglądać co najmniej raz na pół roku, żeby sprawdzić co też zmienia się w tym projekcie. Generalnie możemy teraz poszwędać się po bazie, polatać w kosmosie, pościgać się na powierzchni planet, bądź zafundować sobie strzelaninę FPS on-line z innymi graczami – wszystkie elementy zobaczycie na filmie powyżej.
Wszystkie fajnie, ale to wciąż zlepek paru elementów, a nie gra. Nikt nie wspomina nawet o wersji beta. Za pytanie o premierę pełnej wersji Star Citizen grozi chyba rozstrzelanie. Gdzieś w tle nowe (płatne) statki, zlot Citizencon, koszulki, konkursy… Roberts jest geniuszem, mówcie co chcecie. Na razie marketingowym.
Kingdom Come: Deliverance
Gra, która od dawna budziła wielkie zainteresowanie, a od premiery jej twórcy znaleźli się pod pręgierzem, głównie z powodu dużej ilości błędów technicznych. Ale chyba teraz powinno być już lepiej? Naturalnie jako, że nie grałem w nią od startu, ciężko mi się na ten temat wypowiedzieć, ale sądząc po ilości poprawek jakie wprowadzono od premiery – musi być lepiej. Początek gry jest niestety słaby i męczący. Ponoć jak się przez niego przebrnie, to już jest znacznie lepiej. Hmm sprawdzę to… wkrótce. Na razie zobaczcie jak gra wygląda w najwyższych możliwych ustawieniach, które twórcy określają jako stworzone dla „komputerów przyszłości”.
Final Fantasy XV: Windows Edition
To już moje drugie podejście do FFXV – pierwsze robiłem na PS4. Pecetowa wersja Final Fantasy XV jest wzbogacona o różne efekty jak realistyczne futro (które możecie podziwiać na wideo powyżej), cieniowanie i masę innych rzeczy, więc potrafi zawstydzić konsole. Pod względem technicznym (czy też tekknologicznym) jest więc znacznie lepsza, ale to wciąż ta sama przygoda – ciekawa, rozbudowana, ale… równocześnie po paru spędzonych z nią godzinach, w ogóle nie mam efektu „wow”. Tej grze brakuje chyba „iskry bożej”, by przyciągnąć mnie na dłużej. Na pewno jednak do niej powrócę.
A co znajduje się na waszej półce wstydu?