Nie mam żadnej wątpliwości - to najładniejsza na ten moment gra na PS VR. Crytek udowodnił, że wirtualna rzeczywistość, mimo sprzętowych ograniczeń, może wyglądać bardzo dobrze. Niestety na produkcji cieniem kładą się pozostałe aspekty gameplayu.
Gdy w roku ubiegłym Crytek zaprezentował techniczne demo swojego silnika przygotowane z myślą o VR (Back to Dinosaur Island) nie mogłam się doczekać, kiedy twórcy przeniosą nas do wirtualnego świata wypełnionego prehistorycznymi gadami. Oglądanie dinozaurów, a więc stworzeń, które dziś możemy podziwiać jedynie w formie ruchomych modeli w kilku parkach, to pomysł o świetnym potencjale. Cóż mogłoby się nie udać? Okazuje się, że bardzo wiele. Zacznijmy od samej historii.
Samotny wśród dinozaurów
Wcielamy się w nastoletniego chłopca imieniem Robin, który uratował się z katastrofy statku kosmicznego na planecie Tyson III. Dzięki pomocy sztucznej inteligencji – sympatycznego, latającego robota HIGS-a- Robinowi udało się zaadaptować do nowego środowiska. Kapsuła ratunkowa stała się jego domem, a części wraku posłużyły do budowy prowizorycznej farmy i barier energetycznych chroniących przed niebezpieczeństwami.
Po roku względnego spokoju chłopiec zaczął jednak tęsknić za towarzystwem ludzi. Wraz z jedyną, żyjącą przyjaciółką- młodą, oswojoną samicą tyranozaura Laiką – i HIGS-em, Robin postanowił opuścić bezpieczną osadę i poszukać informacji o katastrofie statku, z nadzieją, że po drodze odkryje też ślady aktywności innych ocalałych.
Początek fabuły daje nadzieję na wciągającą przygodę. Niestety im dalej w las, tym szybciej zaczynamy dostrzegać płyciznę całej narracji. Po pierwsze rozmowy między głównymi bohaterami są nijakie i sprowadzają się do popychania akcji do przodu. HIG-s jest słabym kompanem towarzyskim, Robin reaguje mało emocjonalnie, zupełnie nie jak nastolatek rzucony w obcy, nieprzyjazny świat.
Nie czujemy jego tęsknoty za rodzicami, a motywacja do odkrycia przyczyn katastrofy maleje wraz ze znajdywaniem kolejnego elementu układanki (szczątków innych HIG-sów). To wszystko trąci banałem, wałkowanym setki razy w kinie sci-fi klasy B. Samo zakończenie, choć poprzedzone szybkim zwrotem akcji, również pozostawia sporo do życzenia. Miałam wrażenie, że po prostu urwało się w najbardziej ciekawym momencie (rany, niech to nie będzie furtka dla DLC…).
Nie winię tu tylko mało oryginalnego scenariusza. Mam także żal do formy, w jakiej zostają podane najciekawsze z punktu fabularnego informacje. Dane dostępne są tylko w formie audio- odsłuchujemy jednostajne, nudne nagrania, na których ciężko się skupić w wirtualnej rzeczywistości. Bolączką Robinsona jest także brak napisów, nie wspominając już chociażby o polskim tłumaczeniu (uczulam tu osoby średnio rozumiejące ze słuchu).
Ciut lepszą koncepcją są zapiski z komunikatorów porozrzucanych po lokacjach – ich odszukanie nie jest wymagane do ukończenia gry, ale takie szczątkowe dialogi dają lepsze pojęcie o ludziach z załogi i planach kolonizacyjnych.
Nie wykorzystano także potencjału naszej uroczej towarzyszki. Laika jest przesłodka i parę razy rzeczywiście przydaje się w grze – niestety potraktowano ją jak narzędzie, do którego nic się nie czuje, które doskonale dba o siebie i na które po pierwszych kilku minutach przestaje się zwracać uwagę. Tym bardziej irracjonalna wydała mi się wówczas misja, w której Laika znika i w której musimy ją odnaleźć.
Kurde, to przecież przedstawiciel drapieżnego gatunku, cóż mogłoby się mu stać? Po co ta panika…
Tak więc rozumiecie już, że historia Robina nie jest najmocniejszą stroną tego tytułu. Mało tego, mimo abstrakcyjnie wysokiej ceny (249 zł) przygoda ta starcza na zaledwie dwie, cztery godziny (w zależności od tego, ile czasu spędzicie na rozwiązywaniu zagadek i wpatrywaniu się w otoczenie).
Technologiczny Tarzan
Jak większość produkcji VR, tak i tu obserwujemy akcję z perspektywy pierwszej osoby widząc na ekranie jedynie dłonie głównego bohatera. W prawej ręce Robin trzyma multinarzędzie, które swoją formą przypomina kontroler PlayStation Move. Jakże wielkie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że gra… nie wspiera „różdżki” i oferuje jedynie sterowanie DualShockiem… Przecież aż się o to prosiło! Przez taki drobiazg immersja mocno spadła.
Drugim szokiem, który początkowo przekreślił moje możliwości zrecenzowania tego tytułu był sposób chodzenia. Robinson nie jest grą na szynach – możemy chodzić gdzie chcemy wykorzystując gałki analogowe pada. Ponieważ zabrakło opcji teleportacji, a więc rozwiązania, które bardzo pomaga osobom podatnym na chorobę symulatorową (wykorzystano to chociażby w Batman: Arkham VR), po pierwszych trzech krokach w grze musiałam ściągnąć gogle i uspokoić żołądek. Dokładnie tak samo cierpiałam w przypadku RIGS-a i Windlands.
Jedyną opcją, która nieznacznie minimalizowała ten efekt było wyłączenie płynnego obracania kamery na obrót skokowy. Mimo to, wytrzymywałam w dalszym ciągu tylko 5 minut. Co więcej, mój narzeczony, do tej pory zupełnie nie podatny na tego rodzaju zaburzenia, robił się równie zielony co ja. Poradziliśmy sobie przerwami, grą na zmianę i piciem dużej ilości wody i skupianiem wzroku na linii horyzontu, zamiast na pierwszym planie podczas przemieszczania się. Nie było to jednak miłe doświadczenie.
A co oferuje gra oprócz eksploracji? Oczywiście różne zagadki. Nie są one jednak trudne, wręcz powiedziałabym, że raczej dziecinnie proste – tym bardziej, że HIG-s za każdym razem, niczym nauczyciel, tłumaczy co należy zrobić. „Użyj narzędzia antygrawitacyjnego, żeby oczyścić drogę”, „wykorzystaj Laikę, by odstraszyć dinozaury”, „wdrap się wyżej”, „odszukaj części wiatraka, na pewno nie leżą daleko” etc. Mimo tego, że nie musimy wysilać specjalnie mózgownicy, by przejść dalej, to wszystkie te zadania wykonuje się w wirtualnej rzeczywistości całkiem przyjemnie.
Bardzo podobały mi się sekwencje zręcznościowe, w których należało wspinać się po wystających skałach czy roślinach przypominających huby. W miarę postępów fabularnych robiły się one coraz trudniejsze – nie raz musiałam zawracać, gdy okazało się, że wybrałam złą drogę i nie mogę dosięgnąć kolejnego elementu. Było też kilka fragmentów, gdzie huby zamykały się i otwierały według określonego wzoru – takie czasówki podnosiły adrenalinę. Sterowanie nie było początkowo intuicyjne, czasem trzeba było mocno wychylić się z fotela, by dosięgnąć skały, ale całość zdecydowanie dawała frajdę.
Równie miłą choć zupełnie nie związaną z główną osią fabularną czynnością, było skanowanie zwierząt. Po podświetleniu laserem nowego gatunku na ciele zwierzątka pojawiały się zielone i czerwone kropki. Gdy wskazało się te pierwsze, omijając te drugie, otrzymywało się skan modelu zwierzaka i informacje na temat całego gatunku. Zebrane modele z kolei oglądało się w specjalnym menu zwanym Infotarium. Za zeskanowanie wszystkich gatunków zwierząt z określonego środowiska wpadają trofea, więc warto dobrze się po planszy rozglądać.
Wśród tych wszystkich zagadek i atrakcji brakowało mi zdecydowanie elementów grozy, które powinny przecież dominować w tak wrogim dla człowieka otoczeniu. Zaledwie jedna sekwencja wywołała u mnie szybsze bicie serca – skradanie się przed raptorami, które przypomniało mi pamiętną scenę z Parku Jurajskiego.
Finał próbuje co prawda także podnieść ciśnienie, ale mówimy tu o ułamkach sekund, a nie o ogólnej atmosferze. Robinson: The Journey przypomina niedzielny spacer w parku krajobrazowym, a nie przygodę, którą zdaje się obiecywać sam tytuł. Zupełnie nie tego spodziewałam się oglądając mroczny trailer.
O rany, patrz! Brachiozaury!!!
Te wszystkie wady równoważy jednak co innego – doskonała oprawa graficzna. To już nie poziom gierek z PS2. To już prawie, prawie aktualna generacja ;). W porównaniu do innych tytułów VR mamy tu bardzo szczegółowe otoczenie, bogatą roślinność naturalnie uginającą się pod naszymi krokami, dobrze wyglądającą wodę, imponujące oświetlenie i oczywiście najlepsze z całego zestawu – realistyczne modele dinozaurów.
Szczena mi opadła, gdy pierwszy raz zobaczyłam w oddali brachiozaury. I powtarzałam „wow” za każdym razem, gdy znajdowały się blisko mnie, tak na wyciągnięcie ręki. Uroku dodawały też wszystkie pomniejsze zwierzątka – pancerniki zwisające z gałęzi, pterodaktyle latające po niebie, czy nawet zwyczajne, kolorowe motylki. Dzięki ich obecności otoczenie sprawiało wrażenie żyjącego, a przez to zachwycającego gracza.
Naprawdę żałowałam, że z uwagi na zawroty głowy musiałam tak często robić sobie przerwy. Bo gdyby nie one, z przyjemnością zaliczyłabym ten tytuł na jednym posiedzeniu. Lokacji może nie było wiele, głównie przyjdzie nam poruszać się po dżungli, ale każda miała w sobie imponujące smaczki. Twórcy starali się także, byśmy nie musieli wracać tymi samymi ścieżkami, którymi przyszliśmy. Nadal jednak jest to liniowa przygoda, na raz, ewentualnie na dwa, jeśli chce się wyzbierać wszystkie znajdźki.
Robinson: The Journey - recenzja
-
4/10
-
10/10
-
2/10
-
4/10
Podsumowanie
Robinson: The Journey to tytuł, który jest najładniejszy z całej biblioteki PS VR. Trudno odmówić mu uroku, tak jak trudno przejść obojętnie wobec kilkumetrowych olbrzymów majestatycznie spacerujących ponad Twoją głową. Zawieść może jednak brak immersji, tego charakterystycznego uczucia przebywania w skórze innej osoby z obcego świata, który po części jest spowodowany źle rozwiązanym sterowaniem, po części wywoływaniem choroby symulatorowej, a po części także mało przejmującym scenariuszem. Cena gry jest także nieadekwatna do zawartości. Nawet jeśli macie fioła na punkcie dinozaurów, radziłabym poczekać na mocną obniżkę.