Bardzo często jest tak, że jakaś gra oczarowuje nas pięknym wstępem, a potem emocje opadają, zostawiając gracza z poczuciem straconego czasu. Z ``Assassin's Creed: Origins`` miałam zupełnie odwrotnie - najpierw w niego zwątpiłam, a potem nie mogłam się oderwać...
Pierwsza godzina sprawiła, że odstawiłam pada z poczuciem zawodu. Nic mi się nie podobało. Począwszy od chaotycznego wprowadzenia, w którym nie zakiełkowało ani ziarenko sympatii do głównego bohatera, poprzez wygląd postaci sugerujący przestarzały w dzisiejszych czasach silnik, aż po brzydką animację piasku usypującego się spod nóg. Pierwszy grobowiec nie zrobił żadnego wrażenia – wydawał się pusty i mało pomysłowy. Tak samo nie oczarowała mnie Siwa – niewielka wioska, z której pochodzi nasz heros, trąciła nijakością. Pierwsze misje także zwiastowały to, co okropnie mnie męczy w grach RPG – brak polotu, brak finezji, brak wciągającej historii, która sprawiła by, że tak jak w Wiedźminie, miałabym od razu ochotę na wykonanie zadania. I gdybym wtenczas nie wróciła do „Assassin’s Creed: Origins” przegapiłabym jedną z najlepszych gier tego roku.
Scenariusz, czyli rzecz o tym, jak Ubisoft wciąż nie umie „w te klocki”
Pamiętacie pierwsze części tej serii? To były gry, które wnosiły powiew do gatunku gier akcji. Koncepcja wchodzenia we wspomnienia swoich przodków to było coś naprawdę fascynującego, co w pewnym sensie burzyło czwartą ścianę (Umarłeś? Nic nie szkodzi, to i tak tylko wirtualna symulacja. Zacznij od początku). Niestety z każdą kolejną częścią na pierwszy plan wychodziły braki w tworzeniu scenariusza. Owszem, te historie były „jakieś”, ale nigdy nie były dobre. Nigdy nie pozostawiały gracza z szeroko rozdziawioną gębą, nigdy nie wywoływały łez. Ubisoft nie potrafił wyjść poza schemat powtarzalności – główne misje sprowadzały się zawsze do tego samego – zabijania kolejnego przeciwnika strzeżonego przez swoich gwardzistów i wygłaszania przy tym patetycznych mów, a dodatkowe wykonywało się machinalnie, bez zaangażowania emocjonalnego.
„Assassin’s Creed: Origins” niestety potwierdza to piętno. Główny bohater Bayek, jest medżajem, czyli poważanym członkiem społeczności, którego celem jest ochrona faraona, grobowców i służenie swojemu narodowi, ot taki starożytny oficer policji. Pewnego dnia wraz ze swoim synem Khemu zostaje zaatakowany przez zamaskowanych mężczyzn i zaciągnięty do świątyni, gdzie ma otworzyć sekretne przejście. Bayek sprzeciwia się temu, w wyniku czego dochodzi do walki, w której Khemu zostaje śmiertelnie zraniony przez swojego ojca. Mężczyzna poprzysięga zemstę na bractwie starożytnych i wyjeżdża w świat by zabić wszystkich jego członków. Poznajemy go w momencie, gdy po latach powraca do Siwy, wplątując się przy okazji w polityczny konflikt między faraonem Ptolemeuszem, a aspirującą do zdobycia korony jego siostrą Kleopatrą. I o ile ta ostatnia część, czyli uczestniczenie w wydarzeniach historycznych znanych postaci jest całkiem zgrabna, tak reszta historii nie porywa.
Główną tego przyczyną jest jednowymiarowy bohater walczący o dobro i sprawiedliwość w skorumpowanym świecie. Bayekiem kieruje żądza zemsty, ale prócz tego nie dowiadujemy się o nim zbyt wiele. O wiele ciekawszą postacią jest Aya, jego żona, która również jest medżajem i tajną agentką Kleopatry. To ona ma tu zdecydowanie dominujący charakter, potrafi uderzyć pięścią w stół kiedy trzeba i jest mocno przekonana do swoich racji. Odbiór bohaterów to kwestia subiektywna, być może niektórym przypadnie do gustu sztywno trzymający się stereotypu obrońcy uciśnionych heros. Ja Bayeka niestety nie potrafiłam polubić i być może dlatego wydawało mi się, że cała historia jest bardzo rozwleczona i powtarzalna.
Dopiero w ostatnich kilku godzinach można powiedzieć, że akcja nabiera tempa. Są doskonałe bitwy morskie (naprawdę, o niebo lepsze niż w „Black Flagu”), płonące miasta, zawiłe spiski i w końcu to, na co z pewnością czeka wielu graczy – motyw zawiązania bractwa Asasynów. Widok zaciągających kaptur postaci biegających jedna za drugą po dachach starożytnego świata przy akompaniamencie ścieżki dźwiękowej potrafi zjeżyć włoski na karku sprawiając, że z satysfakcją spogląda się na ekran. Ubisoft musi jeszcze sporo popracować, by zaoferować takie wrażenia graczom od początku gry, ale wiecie co? Najlepsze jest to, że ta licha fabuła zupełnie mi nie przeszkadzała w odbiorze całości. Poniżej dowiecie się dlaczego…
Poczucie wolności, czyli eksploracyjna ekstaza
Gdy tylko wyjechałam z Siwy wiedziałam już, że przepadnę z kretesem. Wielkość mapy mnie oszołomiła – starożytny Egpit jest większy niż wszystkie mapy z Wiedźmina 3. I bardzo, bardzo piękny. Wjeżdżając do Aleksandrii pomyślałam sobie, że to jest wręcz niemożliwe, by Ubisoft w tak krótkim czasie potrafił stworzyć tak wiarygodne, tętniące życiem miasto. Wielokrotnie zatrzymywałam się podziwiając rzeźby, wazy czy kolumny i wciąż nie mogłam uwierzyć, że to tylko jedna z wielu lokacji w grze. Nawet teraz nie potrafię Wam opisać jak „Assassin’s Creed: Origin” zawyżył pod tym względem poprzeczkę.
Wyobraźcie sobie, że wjeżdżacie konno na schowaną w cieniu palm łąkę, a wokół Was podrywają się do lotu czaple. Albo, że przystajecie na ulicy w mieście, a tu pod nogami zaczyna plątać się kot. Tutaj wszystko żyje samodzielnie sprawiając wrażenie, że jesteśmy tylko niewielkim trybikiem w całej machinie. Ze straganów zagadują do Was handlarze, gdy wpadniecie do wody podpłynie ktoś z łódką zaoferować pomoc, czasem zobaczycie jak hipopotam atakuje zapuszczającego się na bagna przechodnia. A pustynie…O rany, te pustynie…
I „Wiedźmin 3” i „Horizon: Zero Dawn” dawały już olbrzymie poczucie wolności – można było wjechać na każdą górkę, którą się widziało. Ale „Assassin’s Creed: Origins” moim zdaniem przebił te dwie gry ze względu na niespieszną eksplorację. Tutaj nikt Was nie goni, możecie spokojnie galopować przez pustynię i odkrywać nowe obszary. Jasne, czasem natrafi się na jaguara, czy bandytów, ale nawet te spotkania nie wybijają z rytmu. Czułam się nieco jak na wakacjach, mogąc wspinać się na jakąkolwiek skałę, nurkować w dowolnym zbiorniku wodnym czy wchodzić do grobowców i odkrywać ich sekrety.
Za to poczucie wolności odpowiada też mechanika, czyli ów charakterystyczny dla serii styl parkour. Nie znajdziecie tu już żadnych wizualnych elementów w stylu rozdwojonych koron drzew, mających symbolizować możliwość wykorzystania ich w ruchu. Bayek wbiegnie na wszystko, od pionowej ściany świątyni, po kilkudziesięciometrową latarnię morską, aż po strzelistą skałę. I nawet jeśli oddziera to z realizmu, to ostatecznie bardzo upłynnia gameplay.
Słonie, rydwany, krokodyle, czyli o misjach pobocznych słów kilka
Z ekranu zniknęła nam minimapka – do dyspozycji mamy teraz jedynie kompas oraz wizję Senu, sokoła, którym możemy swobodnie eksplorować mapę z lotu ptaka. Synchronizacje punktów widokowych nie są już wymagane do odkrywania aktywności, zwiększają jedynie percepcję Senu, ułatwiającą wykonywanie zadań. Aktywności jest tu co nie miara. Poza fabularnymi zadaniami pobocznymi, wśród których znajdziemy misje eskorty, zabójstw, uwalniania niewolników, przeprowadzania śledztwa czy zdobycia określonych przedmiotów możemy liczyć na szereg innych czynności.
Jeśli lubicie zagadki logiczne, możecie zająć się poszukiwaniem papirusów, które opisują położenie skarbów. Przykładowo jedna z zagadek brzmi: „W Siwie znajdź mnie na dnie jedynej misy, zdolnej pomieścić boga.”. Myślicie, że chodzi o jezioro? Błąd! Skarb kryje się w najgłębszej studni położonej niedaleko świątyni Amuna. Zagadki są na tyle trudne, że potrafią zająć sporo czasu, ale też dają dużą satysfakcję (chyba nawet większą od otrzymywanego w ten sposób ekwipunku). Odrębnymi zadaniami są tzw. kamienne kręgi, w których należy na mapie nieba odszukać określony kalejdoskop, by przywrócić wspomnienie Bayeka. Miła i odprężająca odskocznia od walki.
Nie brakuje także zadań związanych z eksploracją grobowców. W środku natkniemy się na raczej proste pułapki, w stylu kobry atakującej z dzbana, ale poruszanie się ciemnymi korytarzami, odkrywanie ścieżek i szukanie skarbów daje frajdę. W końcu to wnętrza piramid!
Zręczność można przetestować w wyścigach rydwanów, na arenach gladiatorów i walcząc ze słoniami po osiągnięciu pewnego etapu w grze. Dla najbardziej wymagających graczy przygotowano też wydarzenia, które pojawiają się co ileś dni w różnych zakątkach świata. Walczy się wtedy z bardzo ciężkimi bossami. Nie brakuje tu również klasycznych dla serii misji – likwidacji posterunków, poszukiwania skarbów, polowań na zwierzęta, niszczenia posągów. Zdecydowanie jest co robić – po 35 godzinach gry, wciąż tam wracam, by odnaleźć pozostałe znajdźki i „wyczyścić” teren.
Oprawa audio-wizualna, czyli niesamowite, tu nie ma bugów!
O tym, że sceneria w „Assassin’s Creed: Origins” jest fantastyczna widzicie już po screenach. Ale poza bujną roślinnością, dopracowaną architekturą, dobrze animowanymi zwierzętami, burzami piaskowymi i cyklem dnia i nocy warto podkreślić, że jest to pierwsza część serii pozbawiona typowych dla niej bugów. Żadnych koszmarów związanych ze złym nakładaniem się tekstur, żadnych zawiech systemowych, żadnych przeniknięć przez ścianę. Gra została świetnie zoptymalizowana – między lokacjami nie spotkamy się z ekranami wczytywania. Na PS4 chodziło wszystko płynnie. Miałam okazję testować ją także na Xbox One X i tam wyglądała jeszcze lepiej dzięki podbiciu rozdzielczości do 4K.
Jedyne do czego można się przyczepić to wciąż kiepskie animacje twarzy i praca kamery podczas rozmów z bohaterami misji pobocznych. Nie dosyć, że NPC wyglądają mało charakternie to jeszcze ma się wrażenie, że ktoś tu nie odrobił zadania z motion capture. Zapomnijcie o filmowych dialogach rodem z „Wiedźmina 3”.
Dość słabo prezentuje się także muzyka – przez większą część czasu miałam wrażenie, że nic nie przygrywało w tle. W misjach wybrzmiewa nijaki ambient, jedynie w kilku znaczących dla fabuły scenach pokuszono się o symfoniczne brzmienia.
Podsumowanie, czyli brać i grać bez zastanowienia
Wbrew temu co wielokrotnie podkreślam, że to historia w grach powinna grać pierwsze skrzypce i bez niej nawet najładniejsza oprawa wizualna nie zrobi wrażenia, przyznaję, że w przypadku „Assassin’s Creed: Origins” ta teza mi się nie sprawdziła. Tym razem otwarty świat i frajda z eksploracji przysłoniły wszystkie inne niedostatki do tego stopnia, że śmiało mogę stwierdzić, że jest to moje największe zaskoczenie tego roku. Seria, którą spisałam już na straty rozbłysła i podniosła poprzeczkę wszystkim sandboxom.
Assassin's Creed: Origins - Ocena końcowa
-
9/10
-
4/10
-
6/10
-
9/10
Assassin's Creed: Origins - Podsumowanie
„Assassin’s Creed: Origins” to nie tylko najlepsza gra rozgrywająca się w czasach starożytności. To też największa i najlepiej wykonana odsłona serii, która od lat chyliła się ku upadkowi. Doskonała oprawa wizualna i tętniący życiem świat pełen aktywności rekompensują mało angażującą fabułę i schematyczne misje. Do tego Egiptu musicie się wybrać.