Gdy dwóch świetnych projektantów bierze się za grę, może zdarzyć się wszystko. W przypadku „Gry o mózg” zdarzyła się mini apokalipsa – zombie zwierzaki przerwały biwak i rozpoczęły polowanie na mięsistą, różową piankę, tfu tkankę! Czy uda Wam się uciec hordzie wygłodniałych i przesłodkich potworków?
Tak, wiem. Ja też jestem już zmęczona motywem zombie w popkulturze, zwłaszcza po nie do końca ujmującym serialu HBO. Ale obiecuję Wam, że tym razem nie będzie wypruwanych flaków, filozoficznych tyrad nad sensem życia i szaro-burych truposzy powłóczących nogami. W „Grze o mózg” (oryg. „Oh My Brain”) spotkacie wyłącznie słodkie, zabawne i błękitno-różowe zombie-zwierzątka, na widok których aż buzia się wyszczerza. Francuski ilustrator Olivier Derouetteau przenosi graczy prosto do dżungli, w której różnoraka fauna – od małych króliczków poprzez brodzące w wodzie flamingi aż po wielkie nosorożce i wysokie żyrafy – chce zeżreć ich mózgi. W końcu te, niczym różowe pianki przypiekane na ognisku, stanowią dla nich ogromny rarytas.
W tej komiksowej kresce, a przede wszystkich w tych słodkich barwach z miejsca się zakochałam, ale gdyby „Gra o mózg” była tylko przeciętną karcianką, to nawet bym Wam jej nie polecała. Zanim przejdę do dalszych zachwytów zwrócę Waszą uwagę na dwa mocne nazwiska projektantów. Ten tytuł stworzyli Bruno Cathala, znany z tak wielkich hitów jak „Kingdomino” czy „Cyklady” oraz Théo Rivière, którego osobiście uwielbiam za „Draftozaura” i „Na językach”. Mając wielkie doświadczenie w tytułach familijnych panom udało się ponownie zaprojektować grę wręcz skrojoną dla rodzin. I choć pozycjonowana jest ona w kierunku tytułu imprezowego, to jak najbardziej siądzie także przy familijnym stole.
Gra o mózg – co w pudełku?
Poza talią kart i żetonami mózgu w grze znajdziemy jeszcze dwa elementy. I niestety do nich właśnie muszę się odrobinę przyczepić. Po pierwsze mamy tu kość z sześcioma różnymi symbolami. I nie byłoby z nią nic złego, gdyby te symbole były bardziej intuicyjne. Mam na koncie już dobrych kilkanaście rozgrywek, a wciąż ani ja ani nikt z mojej rodziny nie potrafi zapamiętać ich wszystkich. Wciąż myli mi się kradzież mózgu od gracza z dobraniem mózgu z rezerwy oraz dobranie karty na cmentarz i oddanie swojej karty z ręki na cmentarz innego gracza. Dla jednych granie z otwartą instrukcją nie będzie pewnie żadną wadą – dla mnie to niestety niedopatrzenie w projektowaniu UX.
Druga rzecz zaś to cmentarze, czyli podstawki na karty. O ile super sprawą jest, że złożone raz nie muszą być nigdy rozkładane, bo doskonale mieszczą się w pudełku, to niestety wykonano je z dość lekkiej tektury. Zazwyczaj, gdy mamy 3-4 karty na podstawce wszystko gra, ale gdy mamy pecha i zombiaki często wchodzą nam na cmentarz to raz, że karty po prostu trzeba ścisnąć, a wtedy traci się na ich czytelności, a dwa – podstawki się wywracają, co oczywiście przeszkadza w rozgrywce i ujawnia rywalom nasze karty. W oryginalnej wersji podstawki są plastikowe, w polskiej zaś tekturowe. Nie da się ukryć – za niższą ceną końcową gry, idzie po prostu niższa jakość. Jest to jednak problem, który wychodzi nie w każdej rozgrywce i szczerze mówiąc nam tak bardzo spodobała się sama rozgrywka, że nie zwracamy już uwagi, gdy komuś ten cmentarz się wywróci – na pewno nie jest to rzecz, która ten tytuł by mogła zdyskredytować.
Gra o mózg – na czym polega gra?
Zwycięzcą zostaje gracz, który zachowa jak największą liczbę mózgów w chwili, gdy gra się skończy. Koniec następuje zaś w chwili, kiedy dowolny z graczy straci swój ostatni mózg. Na starcie każdy otrzymuje ich dziewięć, a pojedyncza runda trwa tak długo, aż dowolna osoba odrzuci wszystkie swoje karty. W tym momencie pozostali gracze, muszą pozbyć się tylu mózgów, ile mają kart. Każdy gracz przechowuje karty zarówno na ręce jak i na cmentarzu. Różnica między tymi miejscami polega na tym, że w trakcie tury możemy zagrywać wyłącznie karty z ręki. Te z cmentarza wchodzą zaś do ręki w chwili, gdy trzeba ją uzupełnić do trzech kart.
Tury rozgrywane są kolejno, zgodnie z kierunkiem ruchów wskazówek zegara. W swoim ruchu możemy odrzucić dowolną kartę o wartości wyższej niż ta, która leży na wierzchu wspólnego stosu. Jeżeli mamy dwie lub więcej kart o tym samym numerze, wtedy jedna trafia na stos, a te pozostałe na cmentarze dowolnych rywali. W momencie, w którym nie możemy zgodnie z tą zasadą odrzucić karty, musimy za karę oddać mózg i dobrać 2 nowe karty (jedna wchodzi na rękę, druga na cmentarz).
W grze istnieją jednak trzy karty specjalne, które łamią zasady. Zero (komar) to joker, który może być położony na dowolną kartę. Ósemka (pająk) rozkazuje kolejnej osobie położyć kartę o niższej wartości niż osiem. Z kolei jedenastka (mysz) resetuje nam stos i pozwala wykonać jeszcze jedną turę, czyli wyrzucić dowolną kartę. Dodatkowo za każdym razem, gdy zagrywamy kartę z symbolem pianki, rzucamy kością i stosujemy się do jej efektu, nawet, gdy nie leży to w naszym interesie.
Gra o mózg – wrażenia z gry
Wydawnictwo Muduko poleca ten tytuł fanom „Wirusa” i rzeczywiście, jest w tej grze parę podobieństw. Po pierwsze – jest tu bardzo zbliżona dynamika. Początkowe kółka idą dość leniwie, bo mając na ręce 6 kart trudno od razu „wpaść”. Jednak, gdy ręka staje się uboższa, częściej dochodzi do utraty mózgu. Emocje sięgają zenitu w chwili, gdy mamy już niewiele mózgów i widzimy, że lada moment gra może się skończyć. Właśnie i ten finalny moment też jest mocno „wirusowy” – bo niby widzimy, że ktoś ma tylko jedną kartę na ręce (tak jak w „Wirusie” miałby już 3 zdrowe organy) i zaraz może wygrać, ale równie dobrze właśnie ta jedna karta może mu wcale nie pasować i sam straci mózg. Jeżeli lubicie, gdy w „Wirusie” pod koniec wszyscy krzyczą „niech mu ktoś wreszcie rzuci wirusa bo zaraz wygra!!!” to „Gra o mózg” ma identyczny vibe.
Po drugie zaś jest tu również podobna negatywna interakcja, aczkolwiek powiedziałabym, że nieco trudniejsza do zagrania. Bezpośrednio działa ona tylko w chwili, gdy zagrywamy parę lub trójkę tych samych zwierząt (wtedy zapychamy rywalom cmentarz) – nie zdarza się to zbyt często. Na kości tylko 2 akcje są faktycznie przeszkadzające rywalom (kradzież mózgu i przekazanie mu swojej karty na cmentarz). Wymiana całego cmentarza lub ręki może być bowiem zarówno przeszkodą dla przeciwnika co i popsuciem własnych planów.
Najbardziej w „Grze o mózg” siadła nam sama mechanika. Jest prosta, błyskawicznie się ją tłumaczy, a zapewnia dużo emocji. Ostatnie rundy potrafią zmienić sytuację o 180-stopni! Ktoś, kto chwilowo prowadzi wcale nie musi wygrać. Do tego gra jest losowa tylko w kontekście samego setupu. Gracze sami wybierają na początku, jakie karty z przydzielonych wylądują na cmentarzu, a jakie na ręce. Sami wybierają też później, która karta z cmentarza wejdzie na rękę, kiedy zagrają jokera i czy na pewno pod koniec warto zagrywać wysoką kartę z pianką, skoro może wypaść na kości dodatkowa tura, jakiej nie będzie się już w stanie zagrać.
Nie trzeba być wybitnym analitykiem, by wiedzieć, że wyrzucając niską kartę, nasz przeciwnik prawdopodobnie się nie zatnie i że zachowanie jokera na sam koniec jest świetnym posunięciem. Jest tu więcej przestrzeni na taktykę niż w „Wirusie”, ale bez obaw – nie na tyle, by występował tu jakikolwiek downtime. Ta lekkość i frajda z negatywnej interakcji sprawia, że „Gra o mózg” istotnie siądzie na imprezie, ALE nie na każdej.
Ten tytuł bowiem paradoksalnie nie skaluje się najlepiej w większym (czyli typowo imprezowym) gronie. Przy pięciu osobach z zegarkiem w ręku gra się najczęściej ponad 30 minut, czyli jeszcze raz tyle, ile widnieje na pudełku. I jasne – będą gracze, którym to w ogóle nie będzie przeszkadzało, ale będą też i tacy, którym taka rozgrywka będzie się dłużyć. W ich przypadku polecam jedno proste rozwiązanie – zmniejszcie na wstępie liczbę mózgów do np. 6. Wtedy zakończenie gry przyjdzie szybciej. Optymalny skład, taki właśnie na 15 minutowe posiedzenie to są 3-4 osoby. I w takiej konfiguracji „Gra o mózg” najbardziej rozwija skrzydła.
Bardzo spodobał nam się jeszcze sam temat i jego dopasowanie do mechaniki. Łatwo było nam sobie wyobrazić, że zombie, które trzymamy na rękach chcą pożreć nasze mózgi, więc musimy się ich jak najszybciej pozbyć. Sam motyw z wychodzeniem nowej hordy z cmentarza też jest pomysłowy. Grałam jednak ze znajomymi, którzy wprost przeciwnie – orzekli, że nie czują tego klimatu w ogóle i że to po prostu „gra o wyrzucaniu liczb”. Sprawiedliwie chyba będzie zatem napisać, że odbiór atmosfery jest w tym przypadku bardzo subiektywny.
Z gier, które w ostatnim półroczu wypuściło wydawnictwo Muduko to właśnie „Grę o mózg” uznaję za must have (razem ze „Sporem o Bór 2” choć on nie jest już tak uniwersalny z uwagi na swoją ciężkość i limit graczy). Szczerze polecam ją wszystkim fanom prostych, przyjemnych ale i emocjonujących karcianek, w których decyzyjność gracza ma większe znaczenie niż losowość.
Gra o mózg - ocena
-
8/10
-
9/10
-
8/10
-
9/10
-
9/10
Gra o mózg - Podsumowanie
Zabawnie ilustrowana, syta karcianka z wysmakowaną, negatywną interakcją, która wbrew pozorom oferuje więcej decyzyjności niż się początkowo wydaje. Osobiście stawiam „Grę o mózg” pomiędzy „Kingdominem” Cathali i „Draftozaurem” Rivière – innymi słowy, must have dla rodzinnego granka!
Gra spodoba Ci się jeżeli:
- lubisz „Wirusa” i inne karcianki z negatywną interakcją
- szukasz dynamicznej i łatwej do wytłumaczenia gry
- lubisz szacować ryzyko
Gra może Ci nie podejść jeżeli:
- zależy Ci na grze typowo imprezowej, przy której nie trzeba myśleć
- zamierzasz grać głównie w 2 osoby (gra najlepiej chodzi na 3-4)
User Review
( vote)Grę otrzymałam na własność na potrzeby stworzenia recenzji od Muduko. Wydawnictwo nie miało wpływu na treść i wyrażoną opinię.