Już Stephen King powiedział kiedyś, że najbardziej boimy się tego czego nie widać. W dawnych horrorach o wiele łatwiej było zastosować tą zasadę, chociażby ze względu na ograniczenia techniczne. Dzisiaj, gdy nie ma żadnych problemów żeby w komputerze stwarzać całe cywilizacje, zbyt często pojawia się pokusa przesady w pokazywaniu różnych potworów. Jak to wyszło w przypadku „Zakonnicy”?
Punkt wyjścia jest całkiem intrygujący: dwie zakonnice otwierają tajemnicze drzwi, nagle jedna z nich ginie zakrwawiona, a druga popełnia samobójstwo. Chwilę później poznajemy troje głównych bohaterów i w zasadzie jedyne postaci, jakie mają znaczenie w tym filmie. Jest to ojciec Burke specjalizujący się w egzorcyzmach, nowicjuszka zakonna siostra Irene oraz młody włóczykij i bawidamek zwany Francuzikiem. Wkrótce cała trójka przybywa do tajemniczego i przeklętego opactwa w celu zbadania śmierci zakonnicy. Prawdę mówiąc przez całą długość trwania tej produkcji miałem wrażenie jakby scenariusz pisały dwie osoby kompletnie się ze sobą nie konsultując i mając całkiem odmienne wizje jak to ma wyglądać.
Z jednej strony wiele elementów działa tutaj naprawdę dobrze. Umiejscowienie akcji w latach 50. w ponurym opactwie gdzieś w samym środku lasu działa odpowiednio na wyobraźnię. Duży plus za zdjęcia, które może nie są odkrywcze, ale w wielu przypadkach tworzą klimat niezbędny dla historii tego typu. Zwłaszcza wnętrza odizolowanego klasztoru są pełne surowości, ponurego nastroju dzięki któremu można aż zastanowić się jak ktoś może tam funkcjonować.
Całkiem dobrze dopasowani są również aktorzy. Ojciec Burke, choć nie jest skomplikowaną postacią, to jednak wiarygodną. Z jednej strony to silny bohater, który trzyma rękę na pulsie i podejmuje odpowiednie kroki, a z drugiej potrafi być bezradny i wystraszony. Podobnie sytuacja ma miejsce z siostrą Irene – ta postać na początku walczy o przetrwanie kompletnie nie rozumiejąc sytuacji. Z jej punktu widzenia trafiła w sam środek koszmaru i chce jak najszybciej się z niego wydostać. Pod koniec filmu dochodzi jednak do radykalnej przemiany i to od niej będzie wiele zależało.
Choć trailer w ogóle mnie nie przekonywał, to o dziwo „Zakonnica” ma sceny, które przynajmniej na początku bardzo dobrze oddziałują na wyobraźnię. Moje dwie ulubione to moment gdy główna bohaterka budzi się w nocy i widzi w swoim pokoju modlącą się postać oraz scena, w której wszystkie siostry spędzają noc na wspólnej modlitwie, wiedząc, że tylko w ten sposób mają szansę przetrwać. Dobrze w tym filmie działa większość scen opartych właśnie na mistycyzmie i modlitwie, a nie na bezpośrednim starciu. Główna zasługa polega na odpowiedniej scenografii, nie wymuszonej ale całkiem autentycznej grze aktorskiej oraz ogólnemu klimatowi. Przypomina to nieco stare horrory, które bardziej chciały działać na psychikę, a nie bawić się w amatorski jump scare.
Film ma jednak niestety tą drugą stronę medalu, która non stop przenika lepsze momenty, a na samym końcu ujawnia się w całej okazałości. Bardzo szybko zauważyłem, że praktycznie każda ciekawsza scena kończy się w głupi sposób lub zawiera jakiś idiotyczny element. Jak chociażby parokrotnie i pretensjonalnie obracający się krucyfiks. Albo nagle pojawiająca się płyta nagrobkowa z nazwiskiem bohatera. Tak jakby ktoś zdecydował, że sam klimat nie wystarczy. Trzeba jeszcze bić po oczach strachami tak żeby każdy wiedział, że w tym momencie należy się bać. Wielka szkoda, że w ten sposób zabija się większość dobrze zapowiadających się scen. Prawie każda z nich opierająca się na niepewności i klimacie działa dobrze. Jednak w każdym momencie, gdy zagrożenie staje się bezpośrednie cała magia pryska.
Na domiar złego „Zakonnica” cierpi na przerost formy nad treścią. W pewnym momencie film wyrzuca z siebie niemal wszystkie motywy straszenia widza jakie mogą się pojawić. Przez takie działanie traci się poczucie spójności historii oraz możliwości określenia zagrożenia jakie naprawdę sprawia tytułowa Zakonnica. Co chwilę ktoś pojawia się i znika, nagle wyskakują nie wiadomo skąd węże czy inne zwidy. Wachlarz stosowanych środków przypomina chęć zastosowania wszystkiego co tylko możliwe żeby wystraszyć widza. Zabrakło jednak jasnej i klarownej wizji na której można by to całe straszenie oprzeć. Z jednej strony mamy ponurą historię podszytą mrocznym klasztorem i klimatycznymi wizjami, a z drugiej są motywy zapożyczone rodem z jakiejś gry. Bohaterowie przemieszczają się między pomieszczeniami bez ładu i składu. Niemalże bez większego sensu z każdego z nich wyskakują jakieś strachy, a w pewnym momencie wszystko rozchodzi się o odnalezienie artefaktu jak z filmu o Indianie Jonesie.
Cierpią na tym również same postaci. O ile jeszcze ojciec Burke broni się przez większość produkcji, to przemiana jaką przechodzi siostra Irene przypomina pstryknięcie palcami, po którym nagle budzi się bojowy duch w młodej nowicjuszce. Nie mam za dużo dobrego do powiedzenia również w przypadku Francuzika. Jak dla mnie postać kompletnie niepotrzebna, niewiele wnosząca do fabuły i rzucająca głupimi, typowo hollywoodzkimi one-linerami. Jeden z nich pod koniec podczas spotkania z Zakonnicą wywołał u mnie autentyczny uśmiech politowania. W pewnym momencie wydaje się, że Zakonnica może zrobić wszystko co tylko by chciała… a jednocześnie nie potrafi zrobić nic. Złapałem się na tym, że zacząłem myśleć o niej jak o jednym z potworów ze starych bajek Scooby-Doo, które też nie robiły nic poza bieganiem za bohaterami i głośnym krzyczeniem. Zakonnica zachowuje się podobnie – niby straszy jak tylko może, próbuje zabić bohaterów, ale za każdym razem zadawałem sobie pytanie dlaczego wciąż jeszcze tego nie zrobiła skoro jest tak potężnym złem. Gdy dochodzi do ostatecznego starcia, to zamiast straszyć staje się niemalże śmieszna, a sam pojedynek jest przeprowadzony kompletnie bez pomysłu.
Niestety „Zakonnica” nie jest świetnym filmem. Ktoś miał dobry pomysł i ogólną wizję, ale zepsuło to w wielu aspektach wykonanie. W efekcie dostaliśmy przeciętniaka, który można obejrzeć, ale szkoda tracić na niego pieniędzy i czasu w kinie.