Początek lat '90, sobota w godzinach przedpołudniowych. 10-letni chłopak zaraz po śniadaniu biegnie przez osiedle do wypożyczalni kaset VHS. Znajomy właściciel już wie o co chodzi. W końcu ten chłopak często w weekend przychodzi zawsze po to samo – całą trylogię Gwiezdnych Wojen. I za każdym razem wypożycza je na cały weekend, od soboty przed południem do niedzieli wieczorem.
UWAGA – Tekst zawiera spoilery dotyczące „Przebudzenia Mocy” i „Ostatniego Jedi”.
Nie pamiętam kiedy i w jakich okolicznościach widziałem „Gwiezdne Wojny” po raz pierwszy. Myślałem nad tym ostatnio, ale jakoś umknęło to w otchłaniach mojej niepamięci. W każdym razie, bardzo często właśnie weekendami, zagłębiałem się w ten świat, kiedy to odrzucając szkolny plecak głęboko w kąt, pozwalałem swojej wyobraźni odpłynąć do odległej galaktyki, mimo iż znałem każdą scenę praktycznie na pamięć. Co ciekawe, nigdy jakoś nie poznałem starego kanonu. Owszem, uwielbiałem „Jedi Knight” i „Jedi Academy”, a „KOTOR” był pierwszą grą RPG, w którą grałem i dzięki niej pokochałem ten gatunek. A jednak chociaż bardzo lubię czytać, to odpuściłem sobie książki. Nie wiem, może wolałem snuć sam dla siebie swoją własną historię dalszych losów Wielkiej Trójki.
W każdym razie nie da się ukryć, że „Gwiezdne Wojny” w dużej mierze ukształtowały moją osobowość i ukierunkowały moje zainteresowania. Z jednej strony baśniowy, niemalże klasyczny podział na dobro i zło, z równie baśniowym twistem na koniec w postaci nawrócenia Vadera. Niezwykle optymistyczny przekaz, że nawet w najgorszym znaleźć można pokłady dobra. Do dzisiaj, choć wiele z tej naiwności we mnie zginęło, to jednak gdzieś tam wierzę, że ludzie są w gruncie rzeczy dobrymi istotami opierającymi się Ciemnej Stronie Mocy.
Z drugiej strony, poza tą klasyczną baśniowością, są w tych filmach olbrzymie pokłady novum, przełamywania schematów, co poskutkowało i w moim życiu zainteresowaniem tym, co nieszablonowe, inne, progresywne. Wiem, że takich jak ja jest bardzo wielu, inaczej seria ta nie stała by się takim fenomenem, który trudno jest nawet wyjaśnić.
„Gwiezdne Wojny” (zarówno te klasyczne, jak i trylogia prequeli, która pozwoliła mi wreszcie obejrzeć tą serię pierwszy raz na wielkim ekranie) pielęgnowały teraz już w dorosłym facecie tego małego chłopca, który biegł przez osiedle żeby po raz kolejny obejrzeć znajomą historię z ulubionymi bohaterami. I to właśnie ten chłopiec szedł niemalże biegiem do kina dwa lata temu na „Przebudzenie Mocy”. To w końcu spełnienie marzeń, które miały się nigdy nie spełnić z różnych powodów. Z jednej strony Lucas jakoś nie brał się za następną trylogię (może przez to, że poprzednia wiele go kosztowała, a może przez ogólnie negatywne przyjęcie epizodów 1-3), a z drugiej strony i tak byłoby to trudne, bo przecież rozpisano już w książkach dalszą część tej historii na ok. 50 lat.
Rozumiem rozgoryczenie fanów o wiele większych od mojego, gdy Disney oficjalnie wyrzucił całe to dziedzictwo do kosza. Dla mnie, osoby, która ledwie znała zarys tej późniejszej historii, był to szok i niedowierzanie, a co dopiero dla nich. A jednak rozumiem też Disneya, który nie mógł zrobić inaczej. Może i dobrze, że Lucas się za to nie wziął, bo musiałby stanąć przed tym samym wyborem: albo kręcimy ekranizację książek, albo wyrzucamy je i robimy własne epizody 7-9. Tym większa była niepewność co do szkieletu historii, który został zaprezentowany.
I tutaj po raz pierwszy w przypadku „Gwiezdnych Wojen” zderzyły się dwie istoty: dorosłego z dzieckiem, niczym Jasna i Ciemna Strona Mocy. Pamiętam, że nigdy wcześniej po seansie „Gwiezdnych Wojen” nie wyszedłem z kina tak rozbity. Z jednej strony ujrzałem sporo archetypów, które dobrze znałem i które wprowadziły mnie na znajomą drogę. Z drugiej zaś głos obok krzyczał jakie to pójście na łatwiznę, skok na kasę i totalny brak innowacyjności. A przecież to właśnie ta oryginalność zachwyciła mnie dawno, dawno temu w indywidualnej galaktyce.
Największym szokiem była śmierć Hana Solo. Jak to? Jeden z bohaterów dzieciństwa zabity przez jakiegoś wypłosza, który powinien karnie pójść do kąta i przemyśleć swoje zachowanie? Długo nie mogłem się z tym pogodzić. Wypierałem z umysłu tą scenę, mój wewnętrzny chłopiec krzyczał z wściekłości… a jednak. To był pierwszy znak, że coś się zmienia, coś nadciąga. Koniec końców na „Ostatniego Jedi” poszedł do kina dorosły facet, a ten chłopiec niepewnie chował się gdzieś z tyłu. I bardzo dobrze, bo po seansie już bardzo niewiele zostało z jego niewinności.
Nie chcę robić tu recenzji ostatniego epizodu, a skupić się bardziej na wydźwięku emocjonalnym i upadku tego ostatniego bastionu dzieciństwa. Już sam początek, czyli scena ostentacyjnego odrzucenia miecza świetlnego przez Luke’a jest swoistą profanacją. Bohater, który pokonał Imperatora, a w naszym świecie dla wielu był wzorem, natchnieniem, drogowskazem… odrzuca wszystko. Aż chce się tutaj napisać, że zwyczajnie strzela focha i odchodzi. Wyobrażam sobie reakcję fanów znających stary kanon na tę scenę. A to dopiero sam początek 2,5-godzinnego filmu. Niby szkielet zostaje ten sam – w tym wypadku walka dobra ze złem, a jednak wykonanie tego jest już tak zimne, surowe, brutalne w sensie emocjonalnym, że wniosek nasuwa się tylko jeden – dzieciństwo umarło.
W tym miejscu można zastanowić się nad sensem takiego działania. Przecież „Gwiezdne Wojny” to była właśnie taka w gruncie rzeczy przyjazna i bezpieczna baśń z prostym i nieco naiwnym głównym bohaterem. Od tego czasu minęło jednak wiele lat. Każdy z nas dorósł, zmienił się, nasza własna Ciemna Strona mniej lub bardziej dała się nam we znaki. I takiego samego dostaliśmy Luke’a Skywalkera. Dorosłego, zmęczonego, pozbawionego tej naiwnej wiary, która jednak pozwoliła mu dokonać przewrotu w historii Imperium. Myślę, że wielu z nas zareagowałoby ponownie jak Luke na nawoływanie Rey o ratowaniu galaktyki. Mistrz dobrze wie, że pomachanie szabelką niewiele zmieni. Odcięcie głowy hydrze nie zabije tego potwora, bo na jej miejsce pojawi się kilka nowych. Mamy tu do czynienia z dorosłym, pozbawionym dziecinnych wyobrażeń stwierdzeniem i niejako zaprzeczeniem zakończenia 6 epizodu, które sugerowało, że śmierć Imperatora zakończy wojnę. Niepokojąco dziwnie jest widzieć bohatera dzieciństwa, który zupełnie jak wielu z nas w naszym świecie przegrał walkę z życiem o swoje marzenia. Nie dziwię się Markowi Hamilowi, że miał zastrzeżenia do takiej wizji Luke’a, ponieważ postać ta straciła cały swój pozytywny przekaz i zaprzeczyła samej sobie, gdy podczas starcia z Vaderem walczyła o jego duszę do samego końca.
„Ostatni Jedi” staje się takim ostatecznym rozliczeniem z naszym dzieciństwem. Spojrzeniem w lustro, gdzie patrząc na nasze oblicze sami musimy odpowiedzieć na pytanie o naszą dorosłość (nie mylić z dojrzałością) i tego małego chłopca. Czy pozwolimy mu żyć dalej? Dziwny jest ten świat, śpiewał Niemen. I dziwny jest „Ostatni Jedi”, który zamiast podsycać na nowo nasz świat dziecięcy, podświadomie zadaje tak podstępne pytania. A może w tym szaleństwie jest metoda? Ostatecznie jednak Luke podejmuje decyzję o próbie wskrzeszenia iskry nadziei. Może w czasach, gdy triumfy osiągają seriale dekadenckie, które często zaprzeczają wszelkim wartościom i oferując w zamian bezmyślną walkę o władzę, trzeba pokazać bohatera w stylu Skywalkera w sposób o wiele bardziej niejednoznaczny, wręcz nawet dokonać jego dekonstrukcji.
Chyba najbardziej wymowny staje się ostatni pojedynek Luke’a. Niesamowita jest w tym momencie lawina emocji, które się pojawiają. Widzimy Mistrza Jedi, który staje naprzeciw potęgi Najwyższego Porządku i wychodzi z tego starcia zwycięsko. Niemalże przygryzając paznokcie błagamy żeby Kylo Ren nie zabił i Skywalkera, jak zrobił to z Hanem Solo. I po wszystkim odkrywamy, że to była iluzja. Potężna iluzja pokazująca jaką moc zyskał Luke, ale wciąż zostaje to sztuczką, przekłamaniem, zmyłką, ponownie przekraczając granice prostej opowieści.
Podobnie jak rozpisana na nowo scena przyprowadzenia przed oblicze Imperatora z epizodu 6, która tutaj kończy się zupełnie inaczej. Zabawa naszymi emocjami i zwodnicze działania „Ostatniego Jedi” pokazują, że dorosłe życie wkroczyło w „Gwiezdne Wojny”, odbierając bastion, w którym czuliśmy się tak bezpiecznie.
Mój przyjaciel po wyjściu z kina powiedział: „Zniszczyli mi dzieciństwo.” Ja może nie zareagowałem aż tak mocno, ale ewidentnie coś się kończy, coś się zaczyna. Jestem bardzo ciekaw jak tą serię odbierze moja córka, gdy będzie nieco starsza. Dla niej to będzie ciągłość, historia nie tylko rodu Skywalkerów, ale również trzech pokoleń różnych bohaterów. Nie będzie tego bagażu emocjonalnego, tego oczekiwania przez wiele, wiele lat na kolejną część. Nie będzie miała tego błędnego nastawienia na kontynuację przygód Wielkiej Trójki, którą wielu z nas oczekiwało, a której to nie dostaliśmy.
„Gwiezdne Wojny” zawsze były historią pokoleniową i dla pokoleń, więc już nie mogę się doczekać jak ona to odbierze. Poza tym, jakby na przekór, mój mały chłopiec bardziej niż kiedykolwiek wcześniej krzyczy, że chce poznać stary kanon, więc może wreszcie skuszę się żeby poczytać jak historię odległej galaktyki przedstawiano zanim Disney dokonał przebudzenia Mocy.
Sprawdź także: Najlepsze gadżety ze „Star Wars”