Pomyślcie o wymarzonej firmie... Ilu z Was wskaże Google, a ile Facebooka? Te korporacje to dla nas amerykański sen, miejsce gdzie kształtuje się przyszłość, popija sojową latte i buja na kolorowym hamaku w towarzystwie ambitnych i kreatywnych młodych ludzi. O takiej właśnie firmie opowiada świetna powieść ``The Circle`` autorstwa Dave'a Eggersa, której ekranizacja właśnie trafiła do kin.
Mae Holland to taka ja, tylko kilka lat wcześniej. Jeździ starym autem, kocha swoją rodzinę zmagając się przy tym z nieuleczalną chorobą ojca i pracuje w miejscu, którego nienawidzi – biurze obsługi klienta sieci wodociągów. Jej zdolności i ambicje są wysokie, ale bez znajomości… Wiecie, jak to jest. Pewnego dnia jej przyjaciółka ze studiów załatwia jej rozmowę o pracę w Circle – największej na świecie firmie technologicznej, będącej takim ichnim połączeniem Apple’a, Facebooka i Google. Gdy przekracza progi kampusu, czuje się, jakby wkraczała do innego, lepszego świata. Świata wypełnionego fascynującymi ludźmi dowodzonymi przez wyluzowanych szefów. W Circle Mae dostaje wszystko, czego potrzebuje – ma godziwą wypłatę, ubezpieczenie zdrowotne dla ojca, dostęp do wszelkich, możliwych rekreacji, tablet z własnym imieniem i bransoletkę fitness monitorującą w czasie rzeczywistym stan jej zdrowia.
Cena, jaką Mae za to wszystko płaci jest nieduża. Musi tylko dobrze wykonywać swoje obowiązki i partycypować w życiu społecznościowym firmy. Każdy z nas taką robotę przyjąłby z pocałowaniem ręki, prawda?
Jeśli nie czytaliście książki…
To po pierwsze gorąco Was do tego zachęcam. Obfituje ona w wiele przemyśleń, które są jak najbardziej na czasie i wynalazków, które jeśli jeszcze nie są w produkcji, to za moment z pewnością będą. Jeśli choć minimalnie orientujecie się w tematyce nowych technologii zobaczycie sami, że sprawy poruszane w książce trudno nazwać science-fiction. Streaming w czasie rzeczywistym, portale społecznościowe zamieniające się w wewnętrzny Internet, mikroczipy wszczepiane pod skórę – to wszystko już istnieje. Circle jest bardziej dramatem niż thrillerem, współczesnym „Rokiem 1984”, opowieścią o granicy prywatności, której nigdy nie powinno się przekraczać.
Ale wy kreujecie, a właściwie w y t w a r z a c i e nienaturalnie skrajne potrzeby towarzyskie. Poziom kontaktu, który zapewniacie, nikomu nie jest potrzebny. On niczego nie poprawia. Nie krzepi. Przypomina przekąskę. Wiesz, jak one są produkowane? Naukowo określa się, ile dokładnie soli i tłuszczu trzeba w nich zawrzeć, żebyś nieustannie jadła. Nie jesteś głodna, nie potrzebujesz tego jedzenia, ono ci nic nie daje, ale dalej spożywasz te puste kalorie, (…)tyle że w cyfrowo-społecznościowej postaci. I serwujecie to w takich dawkach, że uzależnia w ten sam sposób.
W książce Mae ma dylematy, jest zagubiona pomiędzy tym, co czuje naprawdę, a tym czego wymaga od niej korporacja. Wielokrotnie musi udawać, by być akceptowana przez społeczeństwo. Ale czy jest przez to nieszczęśliwa? Czytelnik widzi zagrożenie w jej ambicjach, które ewoluują w niebezpiecznym kierunku i z każdą następną kartką zastanawia się, kiedy ta mydlana bańka w końcu pęknie? Bohaterka wzbudza emocje, bo nie można przewidzieć jej kolejnego ruchu. Napięcie wzrasta aż do samego finału, a ostatnie słowa Mae na długo potrafią wyryć się w pamięci.
Tymczasem jeśli pójdziecie na film bez znajomości książki otrzymacie okrojoną wydmuszkę, która ani przez moment nie pozwoli Wam pomyśleć samodzielnie. Reżyser podaje wszystko jak na tacy, jednoznacznie wskazując kto jest „dobry”, a kto „zły” i co gorsza robi to w bardzo krzywdzący dla fabuły sposób. Nie będzie metafor, nie będzie refleksji, jedynie Tom Hanks stylizowany na Steve’a Jobsa i Marka Zuckerberga w jednym. Grzesiek nie czytał książki i po seansie jedynie co zrobił to wzruszył ramionami z komentarzem „Ale mówiłaś, że to będzie dobre…”. Na ten moment nie potrafię znaleźć żadnego waloru tego filmu, poza ładną buzią Emmy Watson. Nawet nie pokuszono się o sfilmowanie niesamowitych wnętrz kampusu. To jest takie „wakacyjne”, lekkie kino, które nie wzbudzi większych emocji. Szanujcie swój czas i zamiast popcornu sięgnijcie po książkę.
Jeśli czytaliście książkę…
Możecie iść na film dla sadomasochistycznej zabawy. Pominę już fakt, że w roli 30-paroletniego, charyzmatycznego Ty’a o intrygujących, siwych włosach skrywanych wciąż pod kapturem umieszczono czarnowłosego Johna Boya (Finn z GW: Przebudzenia Mocy), który charyzmą totalnie nie grzeszy. Przemilczę CAŁKOWICIE wycięty wątek romansu głównej bohaterki, który wpływał na psychikę postaci i jej dylematy. Nie skrytykuję wielu fajnych scen, łącznie z epilogiem z akwarium, których w filmie zwyczajnie nie ma. Ekranizacje zawsze rządzą się swoimi prawami. Ale nie mogę, po prostu nie mogę odżałować zmian w scenariuszu. Na bogów, jak można było w 15 minucie filmu zdradzić tożsamość Ty’a, gdy jest to jedna z największych tajemnic powieści? I jak można było kompletnie zmienić zakończenie?! To tak, jakby Frodo nie wrzucił Pierścienia do ognia Góry Przeznaczenia, a Ender od początku wiedział, że nie uczestniczy w symulacji! Wstyd panie Eggers, że dopuścił Pan do takiego czynu…
Strasznie nie lubię, gdy na siłę wciska się przesłanie o złym obliczu nowych technologii. Każdy ma przecież swój rozum i każdy powinien wiedzieć, że narzędzie nigdy nie jest czarne lub białe. To człowiek decyduje o tym, do jakich celów je wykorzysta. O dystopii można opowiedzieć w sposób nienachalny i wywołujący szereg refleksji (patrz -> Black Mirror). The Circle miało wielki potencjał być takim wysokobudżetowym Czarnym Lustrem, a wyszedł film o niczym i dla nikogo. Oby był to ostatni film z tegorocznych science-fiction, na którym tak się zawodzę.