Gdy robią remake lub ekranizację tytułu, na którym się wychowałeś, idziesz do kina z sercem w gardle. To się nie może udać - powtarzasz jak mantrę. Ale w sercu wciąż masz nadzieję, że może tym razem będzie inaczej...
Gdyby ktoś dzisiaj kazał mi oglądać serial Power Rangers, chyba umarłabym od poziomu żenady. Kukły, gumowe potwory, lateksowe dekoracje i typowo „azjatycki” styl walki. W latach ’90 jednak zabiłabym za posiadanie oryginalnej figurki dowolnego wojownika. Któż wówczas nie chciał odnaleźć takiej grupy przyjaciół? Któż nie chciał otrzymać mocy, która pokazałaby wszystkim dręczycielom w szkole, że ich zachowanie nie może być tolerowane. Wtedy nie marzyliśmy o szybkich autach. Marzyliśmy o zordach…
Dlatego wczorajszej nocy szliśmy z Grześkiem do kina z sercem tykającym jak uzbrojona bomba. Wybuchnie, czy nie wybuchnie? Trailer był wielce obiecujący i chociaż logika nakazywała nie podniecać się zlepkiem najlepszych scen, to z tyłu głowy liczyliśmy na to, że jednak się uda odczuć namiastkę emocji, jakie towarzyszyły nam lata temu. Namiastka rzeczywiście była, ale suma sumarum wyszliśmy z kina z poczuciem zbyt wielu braków.
3 najlepsze rzeczy w Power Rangers 2017, które prócz słodyczy wywołują gorycz
Zacznijmy od przyjemności, czyli od końca. Finałowa walka ma w sobie wiele z serialu. Jest współdziałanie, jest niezła rozpierducha miasta i jest rzecz jasna morfing w Mega Zorda. Nawet nie zabrakło głupowatego pozbycia się głównej antagonistki. Minus jest taki, że ten fragment filmu stanowi jakieś 5% całości. I co gorsza – jest to jedyna walka, jaką ujrzycie w tej produkcji. Zabrakło nam tu większej finezji w działaniu. Zordy choć wspaniale animowane nie otrzymały naszym zdaniem należytej uwagi. Gdybyśmy nie znali oryginału, nawet nie wiedzielibyśmy w jakim kształcie jest zord żółtej wojowniczki i niebieskiego wojownika – zdecydowanie zabrakło sceny prezentującej choć pobieżnie każdego robota.
Muzyka sprawiła, że dwukrotnie zaszkliły mi się oczy. Jest taki moment, w którym bohaterowie po raz pierwszy wspólnie wchodzą do zordów i biegną przez okolicę. To właśnie tutaj JEDEN JEDYNY raz zabrzmiał kultowy motyw z serialu „Go, Go Power Rangers!”. Czekałam cały film na ten dźwięk i otrzymałam kilkusekundową wstawkę. Nostalgiczna łza nawet nie zdążyła spłynąć po mym policzku. Co gorsza wersja tej piosenki jest tu mocno uwspółcześniona – nie usłyszycie tu tych charakterystycznych riffów gitar elektrycznych z lat ’90.
Drugi kawałek został już dobrany znacznie lepiej i choć w życiu nie powiązałabym go z Power Rangers, tak w danej scenie sprawdził się wyśmienicie (wymowny moment, oj bardzo wymowny!). Do tego stopnia, że znów pociągałam nosem. Nic więcej nie zdradzę, ale powyżej możecie sobie przesłuchać ten ciekawy cover…
Cała reszta udźwiękowienia była mocno nijaka, więc znów – świetnie jest tylko przez moment, potem zbyt przeciętnie, by w ogóle o tym wspominać.
Z całej obsady aktorskiej najlepiej wypadły dwie postacie – pikselowy Zordon, który mimo braku szczegółów twarzy potrafił być bardzo dosadny oraz Rita, czyli lubująca się w złocie antagonistka. Aktorzy odtwarzający główne role nie tyle okazali się słabi, co mieliśmy wrażenie, że nie do końca rozpisano ich osobowości. Przykładowo Trini jest wiecznie naburmuszona, ale gdy wyjaśnia pozostałym, że męczą ją „zbyt normalni” rodzice nie czujemy wcale, że jest to odpowiednie uzasadnienie jej postawy życiowej. Wielki sekret Kim okazuje się bzdurą, którą trudno się przejąć, a Billy niby cierpi na syndrom Aspergera, ale nie wychodzi mu to zbyt naturalnie (jakby nie widział nigdy osoby zmagającej się z tą chorobą). Jason będący mniej przystojną wersją Zaca Efrona nie wie, czy bardziej mam odgrywać szkolnego gwiazdora, czy zbuntowanego nastolatka, czy dojrzałego przywódcę. Na ich tle tylko Zac potrafi wzbudzić autentyczną sympatię bo mocno odstaje od reszty.
Żałujemy, że osobiste problemy bohaterów zostały tak niesamowicie spłaszczone, choć poświęcono im ponad połowę filmu. Wiem, że taniej jest przedstawić opowiastkę o chorej mamie niż zainwestować w sceny CGI i epickie bitwy, no ale hello, to jest Power Rangers, a nie odcinek „Szkoły”.
Podsumowanie
Jeżeli potraktujemy Power Rangers jako wstęp do dalszych opowieści (a na sequel wskazuje scenka po napisach) to jesteśmy w stanie dać szansę nowej wersji tego uniwersum. Wysunięcie na pierwszy plan problemu drużyny, odnoszenie się do kwestii zaufania, szczerości, wzajemnej akceptacji, było naszym zdaniem ciekawsze niż bajka o ratowaniu świata. Film robią momenty, dlatego nie do końca jesteśmy w stanie polecić Wam wizytę w kinie. Zbyt powolne rozkręcanie się całej akcji może znużyć, zwłaszcza osoby, które nie są wielkimi fanami Power Rangers. Być może twórcy chcieli przez taki zabieg lepiej wprowadzić do tego uniwersum nowych widzów i prawdziwe asy w rękawie, czyli soczyste bitwy, widowiskowe morfingi i mrugnięcia do fanów zobaczymy dopiero w drugiej części. Poza tym nie ma się co załamywać. W tym roku czeka nas jeszcze 9 innych filmów science-fiction, które mogą wypaść znacznie, znacznie lepiej.
PS. Trzeci raz popłakałam się (znów!) na reklamie Allegro. Skurkobańce, dobrzy są w te kulki!