Ostrzegano mnie przed tym filmem, ale byłam krnąbrna. Jako posiadaczka karty Cinema City Unlimited ryzykowałam tylko straconym czasem i już po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałam, że moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością o ładnych kilka lat świetlnych...
„Life” zabiera nas w niezbyt odległy kosmos – dokładnie na pokład Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Po 8 miesiącach lotu, stacjonujący tam astronauci przechwytują sondę z pierwszymi próbkami marsjańskiej gleby. Temat jak najbardziej na czasie! Jak łatwo domyślić się z trailera i tytułu filmu po zbadaniu pierwszej probówki okazuje się, że na Marsie jest życie – jednokomórkowe i zahibernowane. A zatem nie jesteśmy sami w kosmosie… Gdy pierwsze zachwyty mijają, pozornie niegroźna istota jednoznacznie daje do zrozumienia, że wybudzenie jej ze snu, było największym błędem astronautów…
Gdy pisałam Wam o „Life” w zestawieniu 10 najciekawszych filmów science-fiction 2017 roku, byłam przekonana, że będzie to mocne 6/10. Bo przecież cudowne wnętrza ISS, niebieskie oczy Gyllenhaala i obcy z probówki. Tymczasem podczas seansu wielokrotnie rozkładałam ręce krzycząc niemo do ekranu „CO TU SIĘ WYPRAWIA?!”, by na napisach końcowych wyryć w pamięci nazwisko Daniela Espinosy, przysięgając sobie już nigdy więcej nie oglądać stworzonych przez niego crapów. Bo niestety, bez większego wprowadzenia trzeba powiedzieć sobie to dosadnie – Life jest zamaskowanym, bo przykrytym sławnymi aktorami i dobrym zwiastunem, crapiszczem, na które żal wydać nie tylko pieniędzy ale przede wszystkim czasu. Poniżej kilka argumentów, które powinny skutecznie Was do tego filmu zniechęcić.
#1. Najbardziej nudni astronauci we wszechświecie
Wielkie nazwiska przyciągają do ekranu, a w przypadku Life aż trzy nazwiska powinny Was mocno zelektryzować – Ryan Reynolds, Jake Gyllenhaal i Hiroyuki Sanada. To trio było dla mnie gwarancją sukcesu. O święta naiwności! Znając umiejętności aktorskie tych panów byłam przerażona, co zrobił z nimi scenarzysta. Wyobraźcie sobie najbardziej nudną, najbardziej tendencyjną załogę międzynarodowej stacji kosmicznej w historii kina – śmieszek, który ginie pierwszy, choć z pewnością jest najdroższym aktorem w całej obsadzie, naukowiec, tak bardzo podjarany odkryciem, że zapomina o kwestiach bezpieczeństwa, kapitan charakterystyczna jedynie z funkcji, specjalistka od ochrony, czyli typowa babka z żelaznymi zasadami, Azjata- świeżo upieczony ojciec i pseudomelancholijny medyk, któremu nie chce się wracać na Ziemię.
O żadnej z tych postaci nie da się napisać więcej niż dwóch zdań, by nie zacząć się powtarzać. Oni nie mają duszy ani charakteru. To płaskie, pozbawione realnych emocji kukły, jednowymiarowi astronauci, którym próbowano nadać stereotypowych cech i wyszło to gorzej niż zwykle. Naukowcy nie mają humoru, pierwiastka bohaterskiego ani niczego, co przykuwało by uwagę do ekranu. Przypomnijcie sobie chociażby Grawitację – jak wspaniały, wyraźny duet tam wykreowano! Tutaj nie oddano nawet tej szczególnej więzi jaka łączy osoby przebywające ze sobą w tak wyjątkowym miejscu jakim jest ISS.
#2. Najgłupsi astronauci we wszechświecie
Takie filmy jak „Interstellar” czy „Marsjanin” pokazują, że rozwinięty wątek naukowy, nawet jeśli są to tylko jakieś iluzoryczne fakty związane z uniwersum, wpływa na pozytywny odbiór fabuły. Widzowie lubią dowiadywać się nowych rzeczy, lubią oglądać na ekranie wybitne, ludzkie umysły, które pod wpływem zagrożenia są w stanie dokonać rzeczy niemal niemożliwych.
Tymczasem załoga ISS z filmu „Life” zachowuje się najczęściej kretyńsko. Zacznijmy od jednej z pierwszych scen, w której jeden z astronautów wychodzi w przestrzeń, by sterować tam ZDALNIE mechanicznym ramieniem, mającym za zadanie złapanie lecącej w ich kierunku sondy. Dlaczego nie mógł tego zrobić z wnętrza stacji? Potem mamy naukowca, który pieści prądem jednokomórkowy organizm. Gdy ten zaczyna rosnąć, eksperymenty wcale się nie kończą, choć widok galaretowatej substancji wyraźnie okazującej oznaki inteligencji przeraża każdego widza na sali. Gdy dochodzi do pierwszego ataku ze strony Calvina, nikt nie wpada na pomysł, by odizolować pomieszczenie laboratorium i odciąć tam dopływ tlenu. Przecież lepiej ganiać za nim i próbować usmażyć miotaczem ognia! Logika nakazuje skorzystanie z kapsuł ratunkowych w momencie tak wielkiego zagrożenia i utraty komunikacji z Ziemią. Gdzie tam, bohaterowie skupiają się na walce z niezniszczalnym potworem…
#3. Thriller, który nie straszy
Jest bardzo mało prawdopodobne, ze „Life” Was wystraszy. Są dwie sceny, w których możecie się wykrzywić z obrzydzenia, ale z lękiem nie ma to nic wspólnego. Wszystko przez to, że nijak nie da się utożsamić z bohaterami czy przejąć ich losem, gdyż z perspektywy widza, są to jednowymiarowe, anonimowe wręcz postacie. Pierwszy trup Was prawdopodobnie zaskoczy (IMHO niezły strzał w kolano, zabić najciekawszą postać ze wszystkich na początku filmu), ale na każdego kolejnego wzruszycie już ramionami. Chociaż muzyka jest wspaniała i w teorii powinna świetnie budować grozę, tak oglądanie ganiających w te i we te astronautów, którzy w obliczu perspektywy szybkiej śmierci nawet się nie pocą, nie płaczą i nie krzyczą psuje cały efekt.
#4. Atak klonów
Z „Life” mam też taki problem, że mocno brakuje mi w nim oryginalności, za to „inspiracje” klasykami gatunku są aż nadto wyraźne. Pamiętam, gdy pierwszy raz oglądałam „Grawitację” w IMAX-ie. Już na scenie otwierającej popłynęły mi łzy. Kocham kosmos, kocham wszelkie kadry ukazujące Ziemię i inne planety. Ale w „Life” miałam wrażenie, że oglądam kalki z innych filmów. Sekwencje rozpadającej się stacji, były jak żywcem wyjęte z „Grawitacji”. Główna oś fabularna, a nawet niektóre kadry jak śpiący w kapsułach naukowcy, bohater zaglądający do szybów wentylacyjnych, inkubacja obcego, czy jego finalna forma od razu kojarzyły się z „Obcym”. Jest też dziwna scena z czytaniem książeczki dla dzieci „Goodnight Moon”, która zupełnie tu nie pasuje i wygląda jakby była wyjęta z innego filmu. Zakończenie jest zaś tak bardzo do przewidzenia, że nie wywołuje należytej reakcji.