Czy istnieje życie po śmierci? Netflix podjął się kontrowersyjnego i zarazem mocno oklepanego w gatunku science-fiction tematu, oferując widzowi dwugodzinną, depresyjną podróż, na końcu której widzimy tabliczkę z napisem ``Ha! Mamy Cię!``. Tak jakby.
„The Discovery”, którego tytuł przetłumaczono wyjątkowo trafnie na język polski („Odkrycie”) to jeden z filmów science-fiction, który umieściłam na liście najbardziej wartościowych i najciekawszych tytułów tego gatunku w roku 2017. Ponieważ za produkcję wziął się Netflix, zobaczycie go tylko i wyłącznie na tej platformie. I chyba dobrze, bo przynajmniej możecie sami zdecydować o tym, kiedy i w jaki sposób go obejrzycie i nikt nie przerwie Wam kontemplacji mlaskając popcornem. Cały dzień zastanawiałam się jak i czy w ogóle zarekomendować Wam film, który jednocześnie podobał mi się i odrzucał, który wywołał u mnie ciarki w finale i jednocześnie pozostawił rozczarowaną. Ostatecznie doszłam do wniosku, że skoro wywołał we mnie tak skrajne emocje, to jednak coś w nim jest intrygującego.
Wszystko zaczyna się na promie
Will to taki smutny, wysoki facet, który jakby na dowód tego, że jest neurologiem, nie potrafi wykrzesać z siebie żadnych emocji. Właśnie siedzi na promie spoglądając nie tyle przez okno, co w głąb siebie i widać wyraźnie, że powrót na „tę cholerną, ponurą wyspę” wcale mu się nie podoba. Z zamyślenia wyrywa go druga pasażerka promu, blondwłosa Isla, w której ja sama zakochuję się od razu (ach, te pokręcone introwertyczki z depresyjnym spojrzeniem), a Willowi zabiera to pół sekundy dłużej. Nie bójcie się jednak, nie będzie tu żadnych kolorowych motylków i serduszek. Ich relacja zmierza do oczywistego końca (w końcu mamy do czynienia z romansem), ale w sposób nienachalny, tak pięknie surowy i melancholijny. To para ciekawych bohaterów, podobnych do siebie, a jednak zupełnie różnych. Ich związek przysłania jednak znacznie bardziej intrygujący problem…
Nowy poziom egzystencji
Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia znany i ceniony naukowiec, dajmy na to odpowiednik Stephena Hawkinga, przedstawia niezbity dowód na to, że ludzka świadomość nie umiera po śmierci, że dalej funkcjonuje gdzieś na poziomie subatomowym. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo co to dokładnie oznacza, ale jedno jest pewne – śmierć to tylko koniec naszej cielesnej powłoki. Takie odkrycie wywołałoby na świecie olbrzymie zmiany, od religijnych po ekonomiczne. Reżyser Charlie McDowell zdecydował się jednak ukazać tylko jedno, wąskie spektrum ludzkich reakcji – falę masowych samobójstw.
I o to mam dużo żalu, bo szalenie nieprawdopodobnym wydaje mi się scenariusz, w którym miliony osób na świecie wolą się zabić, niż poczekać na dalszy rezultat badań i uzyskać odpowiedź na kluczowe pytanie – czy po drugiej stronie jest rzeczywiście lepiej? Myślicie, że ludzie naprawdę masowo wyskakiwaliby z samolotów, zabijali całe rodziny i strzelali sobie w łeb? Czy gotowi byliby aż tyle zaryzykować? A może rzeczywiście przez życie pchają nas jedynie złudne nadzieje?
Scenariusz jest tak poprowadzony, że niemal do samego końca sprawa życia po śmierci będzie trzymała nas w niepewności. Odpowiedź, jaką udaje się uzyskać ostatecznie głównemu bohaterowi zostawia widza w dziwnym stanie zadumy i pewnego rozczarowania. W pierwszym momencie pomyśli on „No nie… to już? Cała wielka tajemnica?”, by po chwili stwierdzić, że jednak ta koncepcja ma sporo sensu. A przynajmniej zmusza do refleksji i odgrzebywania wspomnień, zwłaszcza tych najbardziej przykrych.
Sam epilog jest błyskawiczny, jakby postawiono reżysera pod ścianą i kazano w dwie minuty rozwiązać najbardziej palące kwestie, co w konotacji z leniwą częścią główną może wytrącić z równowagi. Ale ostatni kadr jest fajny, wywołuje miłe ciarki i pozostawia w melancholijno-pozytywnym nastroju.
Miłość w kolorze blue
Dramaty, z którymi muszą mierzyć się bohaterowie nie są oryginalne. Miałam wrażenie, że widzę tu kopię z „The Affair”, „I Origins”, „Źródła”… Ileż razy można oglądać naukowca-pracoholika, który odtrąca swoją rodzinę? A mimo to, dzięki naturalnej grze aktorskiej, szaroburym barwom i przede wszystkim psychodelicznej, miejscami wręcz natarczywej muzyce przestaje się zwracać uwagę na te fabularne „powtórzenia”. To nie jest mindfuck na miarę „Interstellara”, „Mr Nobody” czy „Requiem for a dream”, ale każdy widz, który szuka w kinie science-fiction czegoś co dotknie go bardziej niż zapierające dech w piersiach efekty CGI będzie ukontentowany „Odkryciem”.