Na ekranizacjach gier od zamierzchłych czasów ciąży jakieś przekleństwo. Intrygująca w grze fabuła na srebrnym ekranie zamienia się w mało przystępną papkę. Assassin's Creed nie wyłamał się z tego schematu.
Z odbiorem filmu stworzonego na podstawie gry jest zupełnie tak, jak z odbiorem adaptacji książki. Osoby, które nie czytają książek najczęściej świetnie bawią się na ekranizacjach, przy których wierni fani zgrzytają zębami. Analogiczna sytuacja występuje w przypadku przenoszenia gry na srebrny ekran. Każdy fan ma swoje własne oczekiwania, czy to w stosunku do gry aktorskiej, czy szczególików związanych z uniwersum. Dlatego w przypadku filmowych recenzji postanowiliśmy zawsze dzielić się z Wami spostrzeżeniami więcej niż jednej osoby. Mamy nadzieję, że takie kontry dostarczą Wam szerszego spojrzenia na dany tytuł.
Z całej grupy zdecydowanie mi najbardziej nie podszedł filmowy Assassin’s Creed. Dlatego to ja rozpocznę wytaczanie ciężkiego oręża. Najpierw jednak obejrzyjmy raz jeszcze trailer…
Assassin’s Creed opowiada historię Cala – około 40-letniego mężczyzny, który cudem zostaje odratowany z celi śmierci. Jego radość nie trwa długo. Interesuje się nim bowiem korporacja Abstergo, która prowadzi badania nad wspomnieniami przechowywanymi w pamięci DNA. Cal ma im pomóc w odnalezieniu tajemniczego artefaktu, chronionego niegdyś przez jego przodka, Aquilara. W tym celu zostaje podłączony do maszyny, która przenosi go w czasy Hiszpańskiej Inkwizycji…
Scenariuszowe WTF
Nie powiem, początek jest całkiem niezły. Widzimy, że mały Cal uwielbia parkour, poznajemy wydarzenie, które ukształtowało jego późniejszy charakter, a następnie towarzyszymy mu w celi śmierci. Od tego momentu scenariusz zaczyna się urywać, zupełnie jakby biednemu scenarzyście nakazano zmieścić historię na kilku kartkach. Nie znamy powodów, dla których Cal dopuścił się morderstwa i nigdy ich nie poznajemy. Nie wiemy skąd wziął się na świecie zakon Asasynów i po co templariusze tak się starają odszukać mityczne Jabłko, gdy widzimy, że mają forsy jak lodu (a za nią zawsze wszak idzie władza…). Nie wiemy po co Abstergo przetrzymuje tylu asasynów, gdy żaden z nich nie jest potomkiem Aguilara – ostatniego powiernika Jabłka Edenu. Działanie samego artefaktu także do końca nie jest oczywiste – raz słyszymy, że pozwala kontrolować ludzkie emocje, raz, że posłużyć ma do zlikwidowanie genu agresji. Zapomnijcie o jakichkolwiek nawiązaniach do growych Fragmentów Edenu negujących istnienie religii.
Sekwencje w czasy hiszpańskiej inkwizycji także nie wyjaśniają nam za wiele. To tylko pretekst do ukazania kolejnej walki i ucieczki. Dialogów tu tyle co kot napłakał. Zamiast ukazać przodka Cala w kilku okresach życia, by lepiej móc go poznać, widzimy tylko historię związaną z ochroną młodego księcia i dążeniem templariuszy do artefaktu. Fabuła jest po prostu nudna. Skupienie się na wątku współczesnym to zdecydowanie największy błąd filmu.
Przeszedł jedną grę z serii. Lubi filmy sci-fi i kino akcji.
Nie da się ukryć, że sama fabuła nie powala i wygląda to tak, jakby znowu chciano zmieścić za dużo rzeczy w zbyt krótkim czasie. Upychając do wora ile wlezie, tylko dlatego, że wypchany wór wygląda bardziej atrakcyjnie od średnio dopakowanego, możemy doprowadzić do sytuacji, w której w końcu puszczą szwy i z całej zawartości nie zostanie nic.
Myślę, że fabuła zyskałaby głębi, gdyby film podzielono co najmniej na dwie części. Wówczas lepiej dałoby się przedstawić losy Cala i Aquilara, czy też dobitniej ukazać, że nie da się wyprzeć własnej tożsamości i genów, które w tym konkretnym przypadku pchają bohatera w sidła przemocy i agresji.
Zna cała serię od podszewki. I czasem też nosi kaptur!
Bądźmy szczerzy – nie ma możliwości zaprezentowania w czasie 108 minut tego, co daje nam 30-godzinna rozgrywka (bo mniej więcej tyle czasu potrzebowaliśmy, aby przejść zaledwie pierwszą część AC). Gracze wybierając się na film mają ogromne oczekiwania co do fabuły i bohaterów z którymi mieli okazję obcować przez długie godziny, których mogli poznawać krok po kroku podczas każdej sesji z grą. Faktycznie dla osoby która nie zna serii, film będzie jedynie pustym doświadczeniem. Zbyt dużo niedokończonych wątków lub niewyjaśnionych obrazów to marne próby zadowolenia graczy i zmieszczenia w filmie wszystkiego czego oczekiwali oni zobaczyć.
To wszystko nie znaczy jednak, że AC jako materiał na ekranizację nie ma potencjału. Wystarczyłoby zrobić z niego serial, który dałby ludziom czas na poznanie bohaterów i nawiązanie z nimi więzi czy zrozumienie historii, pojęcia kredo, wyższego celu jaki przyświeca asasynom itp. Być może wówczas doświadczylibyśmy zupełnie czegoś innego.
Panie Fassbender, tym razem mi Cię żal
Dobór aktorów może robić wrażenie. Z jednej strony Michael Fassbender znany z wielu ról dramatycznych, mężczyzna, który swą kwadratową szczęką idealnie pasuje do roli asasyna skrytego pod kapturem. Z drugiej Marion Cottilard – przepiękna, kobieca i mająca w sobie coś chłodnego i wyrafinowanego. Jak znalazł do roli naukowca. Wisienką jest oczywiście Jeremy Irons owładnięty żądzą władzy.
Na tym plusy się kończą. I nie chodzi o to, że aktorzy nie udźwignęli roli. Oni po prostu nie mieli kogo grać. Postacie są jednobarwne, płaskie, zachowują chłodne emocje w obliczu dramatycznych sytuacji. Sofia z jednej strony przejmuje się życiem Cala, z drugiej bez mrugnięcia okiem wykorzystuje innych pacjentów do swojej pracy naukowej. Cal z kolei wydaje się miejscami drwić z tej całej sytuacji. Stara się miotać, ale niczym wyfiokowana panienka dywagująca nad podaniem kawy lub herbaty. Tu udaje wariata, tam próbuje zdominować piękną panią doktor, kiedy indziej z wściekłością rzuca się do morderstwa.
Jak można przejąć się losem takich pustych bohaterów? Dramatyczne sceny z przeszłości wcale nie wypadają lepiej, bo postacie albo milczą, albo wypowiadają banalne frazesy. Bohaterowie znani z tej serii są o wiele bardziej realni niż zaprezentowane w filmie wydmuszki. Cholernie żal mi aktorów, którzy pewnie mocno męczyli się z tak drętwym scenariuszem. Tej plamy już tak łatwo nie zmyją.
Jeśli nie jesteś ornitologiem, parę scen Cię wnerwi
Nie wiem jak Ty drogi czytelniku, ale ja uwielbiam wspinać się na wszystkie punkty widokowe w grach. Nie inaczej jest w przypadku Assassin’s Creed. W grze nasze wysiłki wspinaczkowe nagradzane są pięknymi panoramami miasta. To co ma sens w tytule, w którym istotna jest eksploracja, nie ma znaczenia w filmie, który skupiony jest na bohaterach.
Pierwsze otwarcie z orłem jest super. Myślisz sobie „Wow, jak cut scenka z gry”. Przy drugiej scence pomyślisz „Hmm, po co to znowu pokazują?”. Przy trzeciej i kolejnej widok orła szybującego po niebie, który nie ma w filmie absolutnie żadnego uzasadnienia (w grze wiadomo, wspinaliśmy się do gniazd) powoduje tylko niesmak. Jedna sekwencja w zupełności by wystarczyła. Nie trzeba co 15 minut machać płachtą z napisem „Hej gracze! To dla Was !!! Love!!!”.
Zna cała serię od podszewki. I czasem też nosi kaptur!
Jestę orłę! Przyznaję, pierwsza scena wygląda mega. Nie miałbym nic przeciwko gdyby orzeł pojawiał się na ekranie co jakiś czas jako symbol przeniesienia akcji w inne miejsce. To by się dobrze sprawdziło, gdyby trwało 2-3 sekundy – zwyczajny przerywnik. Każdy kto grał w AC orła szanuje! ;)
Rachu-ciachu
Ubolewam nie tyle nad tym, co zrobiono z Animusem (taka dynamiczna maszyna zdecydowanie lepiej wygląda w filmie niż statyczne kapsuły), ale nad jakością samego montażu.
Popatrzcie na powyższy fragment zza kulis, w którym co 3 sekundy następuje zmiana kadru ze współczesności do wspomnień Aquilara. Źle się to ogląda. Za dużo cięć. Widz nie może się skupić na ciekawej walce, bo reżyser bez przerwy chce pokazywać Animusa. I tak jest w każdej scenie potyczki. Dobrze, że chociaż sekwencje parkourowe zostawiono w spokoju – do nich nie mam zastrzeżeń; wręcz uważam, że to jedyne godne uwagi momenty w całym filmie.
Przeszedł jedną grę z serii. Lubi filmy sci-fi i kino akcji.
Twórcy filmu chcieli po prostu pokazać tę cudowną maszynę przy pracy. Bo i było co pokazywać, skoro Animus wyglądał po prostu rewelacyjnie. Jeśli wydajesz kupę kasy na coś co robi efekt „Wow” to chcesz pokazać tego jak najwięcej. W sumie może dlatego tyle razy widzieliśmy lecącego orła? („Było w grze? Było. To robimy pełno ujęć, jak tak fajnie leci!”)
Swoją drogą sama maszyna oraz sposób jej podłączenia przywodzi na myśl Matrix’a i Neo.
Zna cała serię od podszewki. I czasem też nosi kaptur!
W sumie ta wersja Animusa nawet mi się podobała. Twórcy zostali niejako zmuszeni do dodania większej dynamiki do całego procesu odgrywania wspomnień – inaczej widz by usnął patrząc jak facet leży sobie na łóżku ;). Ciekawe jest też to, że widz może dzięki zabiegowi naśladowania ruchów odczuć, iż osoba w Animusie świadomością istnieje gdzieś pomiędzy światem realnym, a przeszłością przodków. To z kolei tłumaczyłoby fakt, że po takich sesjach ludzie, którzy siedzieli za biurkiem nagle potrafią skakać jak koty i zabijać z nie gorszą precyzją. Można pokusić się o stwierdzenie, że jest w tym więcej realizmu niż w „[…]I know Kung Fu.[…]” ;)
Nie było wozu z sianem. Dziękuję, dobranoc.
Jak można było zrobić skok wiary bez kultowego wozu z sianem. No jak? Co ten Aquilar, skacze na gołą ziemię? Nie jestem żadną fanką tej serii, ale na bogów, wóz z sianem to równie wielki symbol tej gry jak wysuwane ostrza i kaptur. Nie godzę się na ten niedostatek i już.
Zna cała serię od podszewki. I czasem też nosi kaptur!
Ależ każdy z nas wie, że wóz z sianem był obecny w filmie tylko może nie tak jak byśmy tego chcieli. Miło jednak, że nie zostało to do końca pominięte. Nie trzeba być też profesorem fizyki, by wiedzieć, że w grze ten motyw generalnie miał mało związku z realizmem. By taki skok się udał, potrzebowalibyśmy wóz w sianie (i to sporej ilości) niż wóz z sianem,. Tu akurat myślę, że autorzy filmu chcieli dodać realizm i wybrali nie do końca dobre miejsce.
Podsumowanie
Filmowy Assassin’s Creed miał wielki potencjał- regresje w czasie, różnorodne epoki historyczne, intrygi, w które zaplątane są znane osoby, karkołomne sceny pościgów… Tymczasem prócz poucinanych parkourowych wywijasów i gołej klaty Fassbendera nie ma tu zupełnie nic wartego obejrzenia. Teraz jakoś przeszło mi czekanie na ekranizację Uncharted i The Last of Us…
Przeszedł jedną grę z serii. Lubi filmy sci-fi i kino akcji.
Czy miałem wielkie oczekiwania co do tego filmu? Nie. I może dlatego mimo kilku niedociągnięć uważam, że film nie był zły, co nie zmienia faktu, że dobry też nie był. Ot takie 5-6/10, które spokojnie można obejrzeć w domu przy chipsach i ze znajomymi, albo w kinie jeśli mamy kartę Unlimited i nie będziemy żałować wydanych pieniędzy :P
Zna cała serię od podszewki. I czasem też nosi kaptur!
No cóż, wracamy tutaj do początku – za dużo rzeczy i za mało czasu. Jako gracz widziałem tu sporo nawiązań i smaczków z serii, ale ktoś nie znający uniwersum mógł się zawieść. Takie osoby nie dowiedzą się z filmu dlaczego w retrospekcji asasyni nie mają jednego palca, czym jest jabłko, dlaczego skrytobójcy skaczą po murach w dziwny sposób, czym jest ta synchronizacja, gdzie są pozostałe Fragmenty Edenu i do cholery gdzie jest Leonardo!? To jednak powinien być serial o różnych epokach w jakich działało bractwo …