DC w 2018 roku uraczyło nas tylko jednym filmem, za to dedykowanym postaci, którą poznaliśmy już w „Lidze Sprawiedliwości.” Zdaje się, że włodarze z Warner Bros postanowili poprzedni rok poświęcić na pewne przemyślenia i nie szarżowali wyciąganymi z kapelusza pomysłami. Czy jednak tym razem udało się nakręcić dobry film?
O produkcjach w ramach tzw. DCEU napisano już bardzo wiele – głównie jednak niekorzystnie. Ja ze swej strony lubię akurat „Człowieka ze Stali” i „Batman v Superman” (ale tylko w wersji rozszerzonej), choć przyznaję, że Snyder tworząc te filmy przesadził nieco ze swoją ingerencją w materiał źródłowy. „Liga Sprawiedliwości” to już twór, który da się obejrzeć, ale przez ogromne zamieszanie podczas produkcji jest filmem całkowicie pozbawionym oryginalnej tożsamości i stał się schizofrenicznym zlepkiem dwóch niepasujących do siebie wizji. Wciąż czekam na wersję reżyserką, która pozwoli mi obejrzeć trylogię Snydera tak, jak widział ją sam twórca.
Gdy weźmiemy pod uwagę, że „Legion Samobójców” również nie był zbyt udany przez niepotrzebne kombinowanie, to na placu boju zostaje nam świetna „Wonder Woman”, która jednak sama nie jest w stanie udźwignąć tego kinowego uniwersum. Sytuacji nie ratowały też rozmaite zapowiedzi kolejnych filmów, które tylko pogłębiały zamieszanie i kryzys w studiu, bo wydawały się pozbawione jakiegokolwiek planu czy spójnej wizji na to jak ten świat ma wyglądać. Dlatego też DCEU naprawdę BARDZO potrzebowało jakiegoś sukcesu na miarę wspomnianej już „Wonder Woman.”
W „Aquamanie” z jednej strony otrzymujemy typowy origin story superbohatera, a z drugiej mamy kontynuację wizji tej postaci jaką zobaczyliśmy w „Lidze Sprawiedliwości.” Jason Momoa kreuje więc postać, która co prawda stara się ratować niewinnych, ale ma w głębokim poszanowaniu większe konflikty i nie chce się zbyt mocno wyróżniać. Wkrótce jednak zostaje zmuszony do podjęcia bardziej zdecydowanych działań, gdy na jego drodze stanie Mera informująca go o zabójczych planach jego przyrodniego brata, Orma.
Fabuła w „Aquamanie” jest nad wyraz prosta i prawdę mówiąc po dzisiejszych produkcjach superhero chciałoby się oczekiwać czegoś więcej. Tytułów o zemście, przejęciu tronu czy o dojrzewaniu głównego bohatera było już mnóstwo. Tym bardziej, że w tym filmie niektóre motywy nie do końca trzymają się sensu. Z drugiej jednak strony dobrze, że Warner Bros zaczyna tworzyć utwory, które nie wstydzą się swojego rodowodu i nie starają się na siłę dogonić Marvela. Nie da się jednak ukryć, że fabuła to niestety największa bolączka „Aquamana” i na pewno nie ze względu na nią warto zobaczyć ten obraz.
Cóż więc sprawiło, że wybrałem się do kina na film, który przez większość czasu niespecjalnie mnie interesował? Sprawiły to trailery, które pokazywały świat naprawdę ciekawie zaprojektowany. I pod tym względem „Aquaman” po prostu OSZAŁAMIA. W mojej opinii, to w tej chwili najpiękniej zrobiony film z gatunku superhero. Cały podwodny świat łączący w sobie elementy flory i fauny morskiej, nowoczesnej technologii oraz odwołań do starożytności jest niesamowity.
Przez większość filmu patrzyłem na poszczególne sceny z szeroko otwartymi oczami podziwiając nie tylko fenomenalne efekty specjalne, ale również sam pomysł i oryginalność. Tym bardziej, że niektóre kadry same w sobie posiadają nutkę artystyczną – moim ulubionym ujęciem jest scena w której Aquaman i Mera nurkują w głębię oceanu oświetlając mrok racą i otoczeni przez gromadę przerażających Otchłańców.
Cokolwiek by nie mówić o filmach z DCEU to jednak wizualnie są one zdecydowanie bardziej różnorodne od produkcji Marvela, które poza „Strażnikami Galaktyki” i ostatnim „Thorem” są kręcone w niemalże bliźniaczy sposób. Oglądając „Aquamana” chciałem jak najwięcej zobaczyć i dowiedzieć się o poszczególnych rasach żyjących w oceanach.
Poza aspektem wizualnym ten film jest też po prostu dobrą zabawą. Z całym szacunkiem do Snydera, teraz wyraźnie widzę, że chciał z produkcji komiksowych wyciągnąć nie wiadomo co. Owszem, jest wiele opowieści obrazkowych, które prezentują rozbudowaną i głęboką fabułę, ale na takie historie może sobie pozwolić w tej chwili Marvel, który poszerzył już swoje uniwersum na tyle, że nie obawia się eksperymentów, bo i tak fani pójdą do kina.
DCEU wciąż jest jeszcze w swojej Pierwszej Fazie i chyba wreszcie dotarło to do włodarzy z Warner Bros, którzy starają się skupić po prostu na robieniu dobrych filmów. W związku z tym „Aquaman” pełni głównie funkcję rozrywkową i tę rolę spełnia świetnie. Akcja nie pędzi może na złamanie karku, ale cały czas coś się tutaj dzieje. Przez ponad dwie godziny ani przez moment nie poczułem się znużony tym, co oglądam. Wręcz przeciwnie – chciałem więcej i więcej. Poza aspektem wizualnym duża w tym zasługa dwóch czynników.
Pierwszy z nich to sam Jason Momoa, po którym widać, że rewelacyjnie się bawi grając postać Aquamana. To aktor wręcz stworzony do takich niepokornych postaci, które żyją po swojemu i nie boją się w razie czego bezceremonialnie przywalić. Główny bohater tego filmu jest najszczęśliwszy wtedy, kiedy może wziąć udział w jakiejś bitce i niespecjalnie bawi się w dyplomację.
Na szczęście udaje się tak przedstawić Aquamana, że nie sprawia on wrażenia taniego cwaniaczka z wielkim ego, tylko autentycznie da się go lubić. Na tę chwilę kompletnie nie mam ochoty oglądać tej postaci jaką pamiętam z komiksowych historii. Udało się w tym filmie nieco ograniczyć dekadenckie zapędy jakie nadał mu Snyder w „Lidze Sprawiedliwości”, a jednocześnie zostawić jego główne cechy charakteru tak, że nie ma się wrażenia próby rozpisania tej postaci na nowo.
Całkiem dobrze wypada również postać Mery, która może nie elektryzuje tak jak Momoa, ale dobrze uzupełnia głównego bohatera, zwłaszcza w scenach gdy może ukazać swoją potęgę – scena we włoskim sklepiku z winami zawiera kolejny pięknie nakręcony fragment. Pozostałe postaci po prostu są – spełniają swoją rolę w odpowiedni sposób, ale nie zapadają zbytnio w pamięć. Nawet główny czarny charakter, któremu scenariusz stara się nadać pewną tragiczną przeszłość nie jest dość dobrze wyeksponowany, aby wzbudzał większe emocje. Koniec końców, to film o Aquamanie i cała reszta postaci służy po prostu temu, żeby w odpowiedni sposób pokierować bohatera.
Drugi z czynników, który niezmiernie mi się podobał to różnorakość stylów, które widzimy w tym filmie. To prawda, że jest to przede wszystkim standardowa opowieść o superbohaterze, ale znajdziemy tu o wiele więcej. Oglądając sceny w głębinach morskich czułem się często jakbym oglądał „Avatara”, ale rozgrywającego się pod wodą. Jestem bardzo ciekaw jak u siebie rozwiąże to James Cameron.
Ostateczna bitwa z kolei kojarzyła mi się rozmachem z niektórymi scenami z „Gwiezdnych Wojen.” Znajdziemy tu również klasyczne kino przygodowe w stylu Indiany Jonesa, które skupia się na poszukiwaniu skarbów i tworzeniu relacji między Merą a Aquamanem. Rewelacyjnie wypadła też sekwencja jakby żywcem wyciągnięta z ekranizacji dzieł Lovecrafta i przez chwilę zamarzyłem sobie, że chciałbym w tym stylu zobaczyć np. kultowe „Call of Cthulhu”, natomiast niektóre motywy mocno mogą kojarzyć się z konwencją baśni w rodzaju „Władcy Pierścieni.”
Przy tym natłoku zabawy stylami obawiam się tylko, czy twórcy nie wystrzelali się z pomysłów na kolejne filmy – mam nadzieję, że nie, bo w tej chwili chętniej obejrzę kontynuację „Aquamana” niż „Wonder Woman.” Jedynie do czego mogę się tutaj przyczepić to niektóre klisze fabularne, które wypadają wyjątkowo kiczowato. Kilka razy złapałem się na tym, że podziwiałem oryginalność i dopracowanie pewnej sceny, aby nagle otrzymać totalnego suchara w dialogu czy jakimś motywie – pocałunek występujący pod koniec filmu tak bije po oczach, że jego kiczowatość mogę sobie wytłumaczyć jedynie zamierzoną celowością tego efektu.
Osobny akapit muszę poświęcić scenom walki, które błyszczą nie mniej niż inne aspekty wizualne. Dawno już nie widziałem tak ciekawie nakręconych sekwencji akcji w filmie superhero. Zwłaszcza, że nie mamy tu do czynienia z non stop przerywanym montażem, który wprowadza tylko chaos. W poszczególnych ruchach widać grację i siłę w niemalże każdym ciosie. Przy okazji nikt tutaj się nie oszczędza – każde uderzenie ma odpowiedni impet i cel. Prym w tym aspekcie wiodą dwie sekwencje: pierwsza z nich to podwodny pojedynek na arenie Aquamana i Orma, który zachwyca swą siłą oraz układem walki. Z kolei druga z nich to sceny na Sycylii, które bardzo płynnie przeskakują pomiędzy głównym bohaterem a Merą, tworząc coś w stylu długiej i idealnie uzupełniającej się sceny walki i ucieczki.
Po wyjściu z kina czułem się niemal całkowicie usatysfakcjonowany. Pomijając pewne aspekty fabularne dostałem prawdziwą ucztę dla oka i wspaniałą podwodną (i nie tylko) przygodę. DCEU chyba zaczyna wyciągać właściwe wnioski i mam nadzieję, że następne produkcje będą równie udane, a każda z nich zachowa swój oryginalny styl.