Po traumatycznych przeżyciach, które zafundowała nam „Wojna bez granic” najnowsza odsłona przygód Człowieka-Mrówki przywraca dobrze znane status quo z filmów Marvela. Zaburzając standardową chronologię wydarzeń z tej serii mamy okazję po raz ostatni zobaczyć jak wyglądał świat przed morderczym rajdem Thanosa.
Pierwsza część „Ant-Mana” powstawała w naprawdę sporych bólach, do tego stopnia, że przez pewien czas nie było wiadomo co wyjdzie z tego filmu. Ostatecznie dostaliśmy lekki i przyjemny obraz, który miło kontrastował z dość mocno patetycznymi przygodami Avengersów. Sukces tamtego filmu oraz fakt, że udało się wprowadzić kolejnego bohatera sprawiły, że druga odsłona „Ant-Mana” była raczej pewna. Czy udało się zachować specyficzny styl produkcji i nie mamy do czynienia z odcinaniem kuponów?
Jednym z najgłośniej komentowanych tematów po obejrzeniu „Wojny bez granic” był motyw wielkich nieobecnych, czyli braku Hawkeye oraz Ant-Mana. Otóż okazuje się, że po zamieszaniu związanym z Protokołem Sokovii nasz dzielny heros poddał się aresztowi domowemu by móc widywać się ze swoją córką. Może się to wydawać trywialne, ale pamiętajmy, że jeden i drugi bohater to jedyne postaci w MCU, które posiadają dzieci, więc postawienie ich na pierwszym miejscu daje zdecydowanie ich bardziej ludzki obraz. Na początku filmu otrzymujemy Scotta Langa, który robi co może, żeby utrzymać dobre relacje z córką. Do końca aresztu domowego zostało zaledwie kilka dni, a on zdecydowanie ma zamiar zakończyć go bez żadnej wpadki. Na jego nieszczęście zaczyna mieć przebłyski z wymiaru kwantowego, do którego trafił w poprzedniej odsłonie i kontaktuje się z poszukiwanym przez policję Hankiem Pymem. Po chwili znajduje się już w tajnym laboratorium i wpada w sam środek kolejnej zadymy.
Jedną z bolączek tego filmu jest samo zawiązanie akcji. Tak naprawdę Lang jedynie przez chwilę waha się czy nie pomóc swoim dawnym partnerom, choć dobrze wie jak wiele może przez to stracić. Co prawda znajdziemy jeszcze kilka scen, w których musi wymyślić coś żeby nikt nie wpadł na to gdzie aktualnie się znajduje, ale umówmy się, że temat aresztu został w tym filmie potraktowany bardzo po macoszemu i bardziej wygląda jak zabawa w chowanego niż jak prawdziwe rozterki, które w tej sytuacji powinien mieć Scott. Na szczęście potem jest już lepiej. „Ant-Man i Osa” to film jeszcze bardziej kameralny niż jego poprzednia część i wychodzi mu to zdecydowanie na dobre. Zapomnijcie o ratowaniu świata/galaktyki/wszechświata po raz kolejny. Tym razem mamy wątek o wiele bardziej osobisty. Troje bohaterów próbuje wydostać żonę Hanka Pyma z wymiaru kwantowego o czym ten marzył od 30 lat. Teraz dzięki tajemniczym przebłyskom, które ma Scott staje się to możliwe.
Muszę przyznać, że fabuła chociaż nie ma w sobie nic odkrywczego, jest jednym z największych plusów tej produkcji. Ant-Man idealnie wpasowuje się w takie mniejsze tematy i wypada w nich o wiele bardziej wiarygodnie niż podczas ratowania świata. Szkoda tylko, że cały koncept został zrealizowany nieco bez większych emocji. Choć bohaterowie mają momenty, w których uzewnętrzniają się, to przez cały film czułem się jakbym oglądał po prostu kolejną przygodę superbohatera, a nie patrzył na wydarzenia, po których dwoje z postaci może odzyskać ukochaną osobę, a na co czekali tak wiele lat. Całość zrealizowano nieco beznamiętnie, choć aktorzy momentami robią co mogą żeby wyciągnąć z tego tematu większy ładunek emocjonalny.
Kolejną sprawą, która z jednej strony się udała a z drugiej zawiodła kompletnie to czarne charaktery, bo tym razem mamy ich dwoje. Ghost jest typem antagonisty rzadko spotykanym w produkcjach Marvela. Jest to postać o tyle ciekawa, że nie jest standardowym czarnym charakterem. Tak naprawdę to dziewczyna, która na skutek nieszczęśliwego wypadku zdobyła swoje umiejętności, ale kosztem tego jest jej nieubłagane zbliżanie się do śmierci. W związku z tym Ghost zrobi wszystko żeby tylko znaleźć lekarstwo na swoją przypadłość, a kwestie moralne mało się dla niej liczą. Oglądanie jej na ekranie jest o tyle ciekawe, że samej aktorce nie udało się raczej stworzyć postaci na długo zapadającej w pamięć, ale sposób przedstawienia antagonistki jest bardzo interesujący. Ghost nie chce niczym zawładnąć, nic zniszczyć – pragnie jedynie się uleczyć i zemścić na tych, którzy sprawili jej cierpienie.
Zupełnym przeciwieństwem jest niestety drugi z czarnych charakterów, czyli Sonny Burch. To rzezimieszek, gangster, który ma zamiar przejąć technologię wymyśloną przez Pyma i wykorzystać ją do własnych celów. I to praktycznie wszystko co można napisać o tej postaci, bo sceny z nim związane są nie dość, że niespecjalnie ciekawe, to jeszcze kompletnie niepotrzebne i mało wnoszące do filmu. Zamiast tego wolałbym wykorzystać czas na pogłębienie wątku poszczególnych bohaterów oraz Ghosta.
To, co na pewno się udało tej części Ant-Mana, to dobre wprowadzenie kolejnej z bohaterek, czyli Osy. Marvel cierpi na deficyt żeńskich herosów i chyba trochę pozazdrościł sukcesowi Wonder Woman bo nie dość, że w tym filmie pojawiła się taka postać, na przyszły rok zapowiadany jest film o Captain Marvel, to jeszcze nagle realny staje się pomysł na solowy film o Czarnej Wdowie, która cały czas zostaje w cieniu swoich męskich odpowiedników. Zaskakujące jest, że Hope van Dyne czyli właśnie Osa jest tym razem w centrum wydarzeń. Podobnie jej ojciec grany przez Michaela Douglasa ma o wiele więcej do odegrania, choć z pewnością dla aktora tego formatu jest to bardziej zabawa niż wyzwanie aktorskie. Tym razem to sam Ant-Man jest partnerem pozostałych bohaterów, a nie odwrotnie. Wyszło to nadspodziewanie dobrze, choć pewnie byłoby jeszcze lepiej gdyby Osa bardziej wyróżniała się od swojego kolegi, a tak oglądamy praktycznie identyczny zestaw umiejętności.
Mimo wszystko sceny akcji wyszły całkiem sprawnie, choć ewidentnie można odczuć powtórkę z rozrywki. Poszczególne przedmioty nieustannie pomniejszają się i powiększają, podobnie jak sami bohaterowie. Choć nie zobaczymy tu zbyt dużo nowego w porównaniu do poprzedniej części, to jednak takie motywy wciąż bawią i miło się je ogląda. W pewnym momencie zorientowałem się, że jak na film superbohaterski nie ma tutaj przesadnie dużo scen akcji. Częściej będziemy oglądać postaci w laboratorium lub bez kostiumu niż w czasie misji, co jest bardzo miłą odmianą.
Pierwsza część Ant-Mana charakteryzowała się również bardzo luźnym podejściem i sporą dawką humoru. Tym razem jest podobnie, ale odczułem, że humor jest bardziej wymuszony i polega na błaznowaniu. Jest to jednak kwestia czysto indywidualna i obserwując reakcje innych ludzi w kinie, to część z nich była tym elementem filmu usatysfakcjonowana. Najlepsza scena ponownie należy do Luisa, który ma możliwość popisania się swoim nieszablonowym sposobem opowiadania historii. Osobną kwestią jest jednak tłumaczenie, które w moim odczuciu było dość kontrowersyjne. Jak najbardziej rozumiem wtrącenia z mowy potocznej, ale tutaj czytałem zwroty z mowy wręcz podwórkowej, co według mnie było już przesadą. Gdy w pewnym momencie zobaczyłem tekst: „Pospieszcie się, bo dostaję wciry” otworzyłem oczy ze zdumienia.
Według mnie pokrzywdzono trochę „Ant-Mana i Osę”, że puszczono go w kinach kilka miesięcy po „Wojnie bez granic”, zwłaszcza, że jego akcja dzieje się przed walką z Thanosem. Na dobrą sprawę nie ma żadnych przesłanek, które by to usprawiedliwiały, a dodatkowo może wprowadzić zamieszenie dla osób, które na co dzień nie siedzą w tym uniwersum i jedynie oglądają poszczególne filmy. Jedynym bezpośrednim łącznikiem z „Wojną bez granic” jest scena po napisach, której nie da się zrozumieć bez obejrzenia poprzedniej odsłony MCU, jednak spokojnie można było zostawić chronologię nienaruszoną i dzięki temu wszyscy zastanawialibyśmy się o co może chodzić, a odpowiedź otrzymalibyśmy właśnie w Avengersach.
Ostatecznie jednak mamy do czynienia z kolejnym udanym filmem Marvela, który warto zobaczyć, daleko mu jednak do doskonałości. Choć nie oczekiwałem w żadnym wypadku emocji podobnych do „Wojny bez granic” (ten film nawet nie próbuje mu dorównać i bardzo dobrze, że tak jest), to jednak nie ma poziomu również „Czarnej Pantery” co sprawia, że jest to wciąż udana, choć najsłabsza w tym roku odsłona MCU. Zdecydowanie nie mamy jednak do czynienia z filmem słabym, a bardziej z udaną rozrywką, która jednak nie zostanie z nimi na długo po seansie.