Na co mi to było? Klauny, pająki, piły mechaniczne, zawodzące, długowłose dziewczynki- wszystkie moje fobie objawiły się nagle w jednym miejscu. Ten paraliżujący strach okazał się jednak na tyle przyjemny, że z niecierpliwością wypatruję kolejnych horrorów w wirtualnej rzeczywistości.
W polskich domach strachu, tych stojących zawsze w lokalnych wesołych miasteczkach najstraszniejsza jest zawsze tandeta – gumowe kukły pamiętające jeszcze czasy PRL-u, tekturowa scenografia, dekoracje jak z halloweenowego przyjęcia dla dzieci i błogosławiona ciemność, która ukrywa połowę niedoróbek.
O wiele lepszą alternatywą są escape roomy utrzymane w konwencji horroru – zwłaszcza te, w których organizatorzy wcielają się w drugoplanowe postacie. Latem prawie zadławiłam się ze strachu, gdy w jednym z takich pokoi, chwycił mnie za kostkę „pacjent z psychiatryka” wychodzący po cichutku z dziury w ścianie. Ale to tylko parosekundowa groza.
Dzięki Until Dawn: Rush of Blood mogę Was zapewnić, że wirtualna rzeczywistość przyniesie nam o wiele większe atrakcje w kategorii horroru. Gotowi na ostrą jazdę?
Wydawało mi się, że ja byłam gotowa doskonale. W Until Dawn bawiłam się świetnie, a opisywany tu spin-off był jednym z bardziej wyczekiwanych przez mnie produkcji na VR. Wiedziałam na co się piszę- na zręcznościowy shooter w pokręconym domu strachów. Zwiastuny wywoływały lekki uśmiech i ekscytację. To tylko prościutka gierka, czego tu się bać? – myślałam. No cóż. Nie myślę już tak wcale, a wcale.
Zapomniałam bowiem o bardzo ważnym aspekcie. Grając w normalne horrory możecie odwrócić wzrok, rozejrzeć się swobodnie po pokoju, włączyć światło, odetchnąć. W goglach VR nie ma na to czasu. Jesteście w samym środku akcji, poratować Was może jedynie zamknięcie oczu, ale i to na niewiele się zdaje, gdy słyszycie w słuchawkach dźwięk bujanego fotela i chichot dziecka (IMHO chyba najstraszniejszy dźwięk ever!).
Tak więc siadając w wagoniku i wjeżdżając ciemnym korytarzem do domu strachów, wsłuchując się w podnoszący włosy na karku motyw muzyczny rodem z upiornej karuzeli, automatycznie wciskam się głębiej w fotel.
Początek to prosty tutorial. Możemy grać Move’ami (zdecydowanie najlepsza opcja) albo DualShockiem. W każdym przypadku wybrany przez nas kontroler imituje trzymane w dłoniach pistolety z latarkami. W zależności od broni (te zdobywa się strzelając w skrzynki na planszy) mamy do dyspozycji 5 lub mniej strzałów, po czym należy każdą broń osobno przeładować. Jest to bardzo intuicyjne i nie wymaga od gracza jakiejś super sprawności manualnej. Paska zdrowia brak, ale jeśli będziecie obrywać ekran zacznie zapełniać się czerwienią.
Do wyboru mamy cztery poziomy trudności, z czego ostatni daje nam nie tylko najbardziej wymagających przeciwników, ale też wyłącznie jedno życie. Nie polecam, szkoda nerwów ;). Zwłaszcza, że o śmierć nie jest tu trudno, nawet na normalnym poziomie trudności.
Oprócz przeciwników do zestrzelenia mamy pełno tarcz, znajdziek, strzałek, manekinów – te wszystkie cele dodają nam punktów, które są podsumowywane po zakończeniu każdego rozdziału i porównywane ze znajomymi i innymi graczami z całego świata.
Jak to na rollercoasterze wagonik porusza się sam. Ale przynajmniej raz na każdą planszę (a jest ich siedem), możemy wybrać ścieżkę alternatywną, która pokaże nam nieco inny odcinek trasy. Warto zatem przejść grę przynajmniej dwa razy.
Na jazdę wpływu nie mamy, ale ponieważ kontrolujemy postać, to wielokrotnie będziemy zmuszeni do lekkiej modyfikacji naszego położenia – będziemy musieli schylać głowę pod deskami czy wychylać się w lewo lub prawo by uniknąć zetknięcia z morderczymi piłami mechanicznymi. To oczywiście zwiększa immersję i potęguje uczucie strachu, zwłaszcza, że wagonik często pędzi w takich momentach z górki.
Przeciwnicy, to całe mięso armatnie, nie są specjalnie inteligentni i łatwo przewidzieć ich ruchy – trudniejsze są potyczki z bossami, którzy nie tylko są wytrzymali, ale też przywołują jeszcze hordy pomniejszych potworków. Oczywiście te sekwencje nie są tak straszne, jak umiejętnie budowany klimat podczas jazdy wagonikiem.
Jeśli graliście w Until Dawn to wiecie, że twórcy lubują się w klasycznych jumpscare’ach. I w tej produkcji również ich nie brakuje, tylko, że z racji wirtualnej rzeczywistości wydają się one jeszcze straszniejsze. Wyobraźcie sobie, że jedziecie rollercoasterem przez zimowy las, z gałęzi podrywają się kruki do lotu, w tle płynie niepokojąca muzyka.
Dojeżdżacie przed wrota budynku i wagonik staje, tak jak i muzyka. Co jest grane? – myślicie i rozglądacie się nerwowo na boki. Nie widać żadnego przycisku czy wajchy do zestrzelenia, tylko parę płyt nagrobnych. Stoicie tak dobrych kilkanaście sekund, przez które nic się nie dzieje. Nagle obracacie się znowu w prawo i tuż przed Waszą twarzą wyskakuje upiorna, długowłosa kobieta rozdziawiająca usta tak mocno, jakby chciała Was zjeść. Creepy.
Albo inny przykład. Jedziecie przez pokoje przypominające opuszczony magazyn manekinów. Blade postacie odcinają się z ciemnego tła, wagonik jedzie coraz wolniej. Światła zaczynają gasnąć i zapalać się – za każdym razem macie wrażenie, że zaraz znowu coś Wam wyskoczy. Ale gdy już wątpicie, że cokolwiek się zdarzy, pomiędzy jednym światłem, a drugim dostrzegacie ruch manekinów. I modlicie się, żeby wagonik już ruszył…
Nie znam nikogo, kto przynajmniej by się nie wzdrygnął na takich momentach. Przeważająca większość moich znajomych nie krępowała się krzyczeć. Główny cel gry zatem został spełniony – Rush of Blood straszy doskonale i z tego względu warto dodać ją do swojej biblioteczki na PS VR.
A co poza mrocznym klimatem i prostą, immersyjną mechaniką? Oprawa graficzna z ery PS2 – to trzeba wyraźnie powiedzieć. Nie spodziewajcie się ładnych widoczków rodem z Batman: Arkham VR. Tła są rozmyte, krawędzie obiektów postrzępione, pikseloza wali miejscami po oczach. Dobrze wygląda wszystko co znajduje się w zasięgu Waszych rąk- czyli postacie z jumpscare’ów, przeszkadzajki na trasie i same bronie – reszta powodowała u mnie ból głowy.
Do tego doszedł jeszcze problem podatności na chorobę symulatorową. Na normalnym rollercoasterze nie odczuwam nudności- tutaj, przy każdym zjeździe i zakręcie (a zwłaszcza w momentach wymagających jeszcze ode mnie dodatkowego ruchu głową) robiło mi się niedobrze. Mimo, że trasy nie były długie – trwały od kilku do kilkunastu minut, to musiałam po średnio dwóch rozdziałach robić przerwę. Z kolei osoby, które nie mają problemów z błędnikiem, nie odczuwały nieprzyjemności – może jedynie lekko łaskotało je w brzuchu, jak przy zjeździe prawdziwej kolejki.
Słabiutko wypadł też niestety polski dubbing. Nagrano go tak cicho, że nie sposób było zrozumieć co mówią niektóre postacie. Reszta oprawy dźwiękowej w udany sposób budowała napięcie; główny motyw muzyczny także wwiercał się w czaszkę.
Until Dawn: Rush of Blood - Ocena
-
10/10
-
6/10
-
5/10
-
7/10
Podsumowanie
Until Dawn: Rush of Blood może nie jest najładniejszą grą na PS VR, ale wcale do takiej nie aspirował. Miał to być horror, który straszy; surrealistyczna przejażdżka po miejscu, w którym nie ma się najmniejszej ochoty przebywać. Poza ostatnim etapem, w którym ewidentnie wyczerpały się już twórcom pomysły, całość jest naprawdę niezła, a stosunek jakości do ceny – do przyjęcia.